Na początku naszej niepodległości wiedzieliśmy, że sami robotnicy nie zdziałaliby nic. Nie sam Wałęsa o take Polske walczył, nie sam. Ba, to cud nawet, że przy takim Wałęsie strajkowi doradcy zdołali nam tę "Solidarność" założyć i porozumienie osiągnąć. Pojęcie "doradca" było przy tym płynne, obejmowało bowiem tych, którzy w 1980 roku w stoczni byli (Geremek, Mazowiecki), ale przecież nie wszystkich, oraz tych, których tam nie było, ale przecież być mogli. Innymi słowy, "Solidarność" wtedy to także Kuroń i Michnik plus grono tych korowców, którzy zaczynali jeszcze w marcu 1968 roku.
Późniejsze badania kazały jednak w drugiej połowie lat 90. spojrzeć na naszego drogiego Lecha łaskawszym okiem. Tak, teraz już wiemy: "Solidarność" to Wałęsa, a Wałęsa to "Solidarność", kto zaś twierdzi inaczej, łże jak ten Zyzak. Jednak odkrycie to nie zahamowało prac historyków nieipeenowskich i gdzieś tak około 2007 roku dowiedzieliśmy się, że strajk w stoczni wymyślił osobiście Bogdan Borusewicz. Przypadkiem zbiegło się to z jego transferem do PO, ale faktów tych łączyć nie wolno.
Dla zachowania parytetu w ostatnim tygodniu do najważniejszych postaci "Solidarności" wmaszerowała Henryka Krzywonos, i to od razu w roli lukrowanej legendy. Motornicza doskonale się nadaje do zastąpienia suwnicowej Anny Walentynowicz, która nie dość, że poglądy miała niesłuszne, to w dodatku była Ukrainką, o czym sama nie wiedziała, ale od czego nieoceniony badacz redaktor Czech! Z poglądami Walentynowicz też zresztą da się coś zrobić. Można mianowicie powtórzyć "operację Herbert" i ogłosić, że starsza pani pod koniec życia lekko zbzikowała, a po każdym co dzikszym występie tłumaczyła się pani Krzywonos, że w zasadzie miała na myśli coś zupełnie innego.
W sumie to i tak nie najgorzej. Znając wszak ostatnie tendencje, mogliśmy się obudzić w dniu, w którym zaprzyjaźnione prywatne telewizje i główna gazeta doniosą, że strajk wywołali geje i lesbijki z błogosławieństwem hiacyntowego z dumy gen. Kiszczaka.