Jeżeli macie wystarczającą liczbę głosów, to odwołajcie nas albo przestańcie jątrzyć – powiedział premier Mateusz Morawiecki do opozycji podczas niezapowiedzianej wcześniej debaty nad wotum zaufania dla swojego rządu. Oznacza to mniej więcej tyle: skoro mamy większość, to możecie nam nagwizdać, więc lepiej się nie odzywajcie. To kompletne niezrozumienie zasad dyskursu w demokracji, ale przecież nie o demokrację chodziło szefowi rządu, tylko o ratowanie wizerunku urzędującego prezydenta przed wyborami na kolejną kadencję.

Lewica nazwała debatę nad wotum nieufności „sejmową konwencją wyborczą” i było to chyba najtrafniejsze określenie tego sejmowego spektaklu. Andrzej Duda, który miał wyjść z inicjatywą potwierdzenia mandatu gabinetu Morawieckiego, miał się pokazać jako mąż stanu, osoba potrafiąca podejmować decyzje i inspirować własny obóz polityczny. Trudno się było jednak oprzeć wrażeniu, że Zjednoczona Prawica zabrała się do tego dość późno. Na trzy tygodnie przed wyborami trudno będzie przekonać wyborców, że obecny prezydent to postać silna, samodzielna i sprawcza. Może gdyby nie lekceważono go tak kompletnie, jak choćby przywracając na stanowisko prezesa TVP Jacka Kurskiego, pomysł politycznego restartu byłby bardziej wiarygodny.

Po przegłosowaniu wotum premier dostał kwiaty, choć właściwie powinien je otrzymać prezydent jako ten, który ma zwyciężać i ładnie się prezentować w wieczornym wydaniu „Wiadomości”. Głównym przesłaniem tego propagandowego show była jedność obozu władzy przed wyborami. Po kozackim zajeździe Jarosława Gowina i grabieżczej wyprawie Zbigniewa Ziobry po nowe stanowiska jedność to faktycznie kluczowe hasło w koalicji. Oczywiście jedność pod wodzą prezesa.

Czy to się uda? Czy podkręcanie sporu, ostra konfrontacja, wzajemne obelgi i propaganda z czasów późnego Gierka zmobilizują wyborców? To możliwe, choć gra jest ryzykowna, bo przecież skoro zmobilizują się wyborcy PiS, to jeszcze szybciej zmobilizować się może reszta. Choćby ze złości.