Anglosaski humor nie jest jedyną rzeczą, jaka łączy Amerykę i Zjednoczone Królestwo oraz Baracka Obamę i Davida Camerona. Łączą ich język, historia i literatura. Nierozerwalna kulturowa pępowina. W polityce zagranicznej zaś przekonanie, że czasami trzeba zastosować siłę, by rozwiązać jakiś problem, zakończyć konflikt czy odsunąć od władzy krwawego dyktatora. Że niekiedy wysłanie uzbrojonych po zęby żołnierzy na drugi koniec świata jest moralnym nakazem, a zabicie groźnego terrorysty – usprawiedliwioną egzekucją dokonaną dla wyższych celów. Nic się pod tym względem nie zmieniło od czasów Winstona Churchilla i Franklina D. Roosevelta, Ronalda Reagana i Margaret Thatcher, George'a W. Busha i Tony'ego Blaira. Jeśli ktoś uważa, że epoka specjalnych relacji się skończyła, a Wielka Brytania jest dziś dla USA takim samym sojusznikiem jak Niemcy czy Francja, niech zapyta amerykańskich komandosów, z kim woleliby ruszyć na wojnę: z żołnierzami Bundeswehry czy z kolegami z SAS. Specjalne relacje rodzą się w okopach, a nie na szczytach G8 czy G20.

W czasie przemówienia przed połączonymi izbami brytyjskiego parlamentu Obama kilkakrotnie wspominał Wielką Kartę Swobód wydaną przez Jana bez Ziemi w 1215 roku, ograniczającą władzę monarszą i określającą przywileje poddanych. Mówił też o narodach, które nadal cierpią pod rządami tyranów mających za nic zasady zawarte w Magna Charta, choćby prawo do uczciwego procesu.

Ameryka walczyła w obronie Albańczyków z Kosowa i obaliła afgańskich talibów, Brytyjczycy interweniowali w Sierra Leone, gdy dochodziło tam do rzezi cywilów. Dziś oba państwa pomagają rebeliantom w Libii i wspierają dysydentów w Iranie. Gdyby kontynentalna Europa była nieco bardziej anglosaska, być może udałoby się także obalić reżim leżący tuż za naszą wschodnią granicą. Niekoniecznie przy pomocy marines i F-16, lecz za pomocą potężnej broni, jaką jest moralność.