Po półrocznej krwawej wojnie domowej libijscy rebelianci wkroczyli do Trypolisu. Zdali egzamin militarny, wykazali się wielką odwagą i determinacją, lecz za chwilę staną przed dużo cięższą próbą.

W budowaniu nowego państwa nie pomogą im ani brytyjscy komandosi, ani francuskie myśliwce. Unia Europejska może podpowiedzieć Libijczykom, jak zorganizować wolne wybory, jak stworzyć normalny system partyjny, może ich wesprzeć finansowo, ale prędzej czy później doradcy wrócą do Brukseli, pieniądze się skończą, a Libia będzie musiała radzić sobie sama.

To będzie bardzo bolesny proces. Podobnie jak w przypadku Afganistanu Libijczycy nie są jednolitym narodem, lecz konstelacją blisko  150 plemion mających własne interesy i priorytety. Wiele  z nich połączyła nienawiść do Muammara Kaddafiego, inne były mu wierne do końca.

Trudno będzie skleić tę mozaikę, szczególnie w atmosferze rozliczeń z dyktaturą. Opozycyjna Tymczasowa Rada Narodowa będzie musiała utrzymać porządek w kraju do czasu ukonstytuowania się nowych władz. Wydaje się to zadaniem karkołomnym. Jak uniknąć samosądów? Jak zapobiec grabieżom? Co zrobić z tysiącami sztuk broni, które trafiły (głównie z Kataru) do rąk powstańców? Najtrudniejszym problemem może się okazać dekaddafizacja Libii. W Iraku po obaleniu Saddama Husajna przeprowadzono osiem lat temu pospieszną debaasyfikację (od nazwy ugrupowania irackiego prezydenta – Baas), która okazała się błędem: zakaz sprawowania funkcji publicznych przez byłych członków partii dotknął nie tylko urzędników, ale także profesorów uniwersyteckich, nauczycieli i lekarzy. Wyhodowano w ten sposób gigantyczną armię wściekłych Irakijczyków, wrogo nastawionych do rządu.

Demokratyczna, spokojna Libia to kusząca i miła perspektywa, lecz jeszcze bardzo odległa.