Jeżeli zgodnie z zapowiedzią 2 września dojdzie do  masowego strajku polskich uczniów na Wileńszczyźnie, będzie to najostrzejsza próba sił między tamtejszymi Polakami a władzami litewskimi.  Może mieć i konsekwencje dla stosunków Litwy i Polski, pełnych ostatnio nieufności  i wzajemnych oskarżeń.

Porównywanie Litwinów ograniczających zakres nauczania języka polskiego do Prusaków zmuszających polskie dzieci do odmawiania  "Ojcze Nasz" po niemiecku jest niewątpliwie przesadą.  Pytanie jednak, czy mimo zagrożeń, jakie niesie taki strajk, litewscy Polacy, w tym dzieci, mają inne wyjście?

Dotychczasowe, spokojne próby przeciwstawiania się niekorzystnej dla mniejszości ustawie oświatowej spełzły na niczym. Nic nie dały wiece, nic nie dało zebranie 60 tysięcy podpisów pod protestem (na ponad 200 tysięcy Polaków  – to liczba olbrzymia). Nic nie dały także apele z Polski, rozmowy polskich polityków z litewskimi kolegami, chętnymi do obietnic, ale odzyskującymi narodową trzeźwość w czasie głosowania w litewskim Sejmie.

Władze litewskie nawet usztywniły się w przekonaniu, że czynią dobrze dla młodych Polaków, bo zwiększają ich szanse na rynku pracy. Wciąż też podkreślają, że nawet po reformie (czyli po ograniczeniu liczby lekcji po polsku i po zmniejszeniu liczby szkół mniejszości) i tak to na Litwie będzie, poza  Polską oczywiście, najwięcej polskich szkół. Ale europejskie podejście do mniejszości narodowych polega na czym innym – na tym,  by nie pogarszać ich położenia, niczego już danego  im nie odbierać. Na Litwie  się tego nie przestrzega,  nie tylko w szkolnictwie.

Najgorsze jest to, że nie widać możliwości kompromisu. Obie strony się usztywniły. Mniejszość może tylko protestować. Politycy reprezentujący litewską większość mogliby zmieniać prawa, wykazywać zrozumienie wobec obaw mniejszości. Ale nie chcą. Coraz bardziej nie chcą. W Wilnie brakuje odważnych liderów. Brakuje długofalowych wizji. Poza narodową.