Pomiędzy centrami bankowymi współczesnego świata krążą codziennie biliony dolarów, euro, franków i jenów. Tylko niewielką część tych przepływów stanowią inwestycje, które spowodują pobudzenie wzrostu gospodarczego czy powstanie nowych miejsc pracy. Większość to zwykła spekulacja, której efektem jest jedynie to, że najbogatsze osoby i instytucje staną się jeszcze bogatsze.

Propozycja wprowadzenia nawet niewielkiego podatku od przepływów finansowych, w wysokości ułamka procentu wartości transakcji, nie jest nowa. Miałby on zniechęcić hordy żądnych zysku spekulantów do przerzucania miliardów czy bilionów dolarów bez oglądania się na skutki tych operacji. Celem jest zarobienie kilku procent na tym, że minimalnie zdrożeje lub stanieje pszenica, ryż, ropa, miedź czy waluta mniejszych państw. A skutkiem – dramatyczny wzrost cen żywności i surowców, kryzysy czy nawet bankructwa całych krajów.

Podatek taki powinien więc mieć motywy pozafiskalne. Gdyby kraje Unii Europejskiej zdecydowały się na wprowadzenie daniny, która najmocniej obciąży transakcje najbardziej ryzykownymi, czysto spekulacyjnymi instrumentami pochodnymi, można by temu przyklasnąć. Ale jeżeli od operacji akcjami i obligacjami, a więc walorami, w przypadku których zwykle trudno mówić o nieodpowiedzialnej spekulacji, będzie płaciło się tyle samo co od handlu instrumentami podwyższonego ryzyka, to podatek nic nie zmieni.

Kolejną wątpliwość budzi kwestia ograniczenia stosowania takiego podatku wyłącznie do transakcji, w których jedną stroną będą instytucje z Unii Europejskiej. Londyn to wprawdzie jedno z największych centrów finansowych na świecie, duże znaczenie ma też Frankfurt i globalni inwestorzy na pewno nie zrezygnują z robienia tam interesów mimo wprowadzenia nowego obciążenia. Ale już Warszawę czy Pragę mogą pominąć. Dlatego podatek miałby sens tylko wtedy, gdyby miał wymiar globalny. A przynajmniej gdyby wprowadziły go też USA, Japonia i kilka innych ważnych dla świata gospodarek. Unia Europejska wiele ryzykuje, wprowadzając go jako pierwsza.