Po nawałnicy, która przeszła przez Warszawę w poniedziałek, podtapiając część ulic i placów, zmieniając tunele w baseny i unieruchamiając metro, Prawo i Sprawiedliwość oraz wspierające je media postanowiły podtopić kampanię Rafała Trzaskowskiego. Ogłosiły, że skoro Trzaskowski rządzi Warszawą już od półtora roku (a wcześniej wiele lat stolicą rządziła PO), a okazało się, że miasto może sparaliżować kilkadziesiąt minut intensywnych opadów, to znaczy, że ani on, ani jego partia nie powinni rządzić Polską.
Jest w tym doza myślenia magicznego czy też wiary w fatum – jeśli kataklizm spotyka Warszawę pod rządami Trzaskowskiego, to gdyby został prezydentem całego kraju, całej Polsce groziłby kataklizm. Żarty jednak na bok, bo kampania rządzi się swoimi prawami. Nie ma takiego absurdalnego zarzutu, którego by nie chwycili się sztabowcy, by postawić go rywalowi Andrzeja Dudy, licząc, że a nuż coś się doń przyklei. Oglądając we wtorek TVP Info, można było odnieść wrażenie, że wciąż w Warszawie na ulicach jest wody po kostki, a w tunelach po pachy. I nic to, że ulewy nie są winą prezydenta miasta, nie są też winą rządu PiS, lecz zmian klimatycznych. W dodatku Andrzej Duda jedzie na podtopione kilka dni temu Podkarpacie, obiecując pomoc, a tak się składa, że tym regionem od lat rządzi PiS, więc zarzut o nieprzygotowanie na kataklizmy można by odwrócić.
Jeśli jednak coś dziwi w tej sprawie, to fakt, że PiS nie wyciąga wniosków. Gdyby prawicowa narracja na temat Trzaskowskiego była skuteczna, nie osiągnąłby on 30 proc. w pierwszej turze ani nie wygrałby w 2018 r. wyborów samorządowych. Już wcześniej PiS przypominał wszystkie „zbrodnie” Trzaskowskiego, począwszy od podpisania karty LGBT po awarie oczyszczalni ścieków, w efekcie której do Wisły spłynęły stołeczne ścieki, i mimo tak negatywnej kampanii różnica między Dudą a prezydentem stolicy wynosi 13 punktów procentowych.
Sztabowcy Dudy kalkulują jednak, że gra toczy się o każdy głos, trzeba zmobilizować własnych wyborców oraz zdemobilizować potencjalnych wyborców konkurenta. Szczególnie tych, którzy w pierwszej turze głosowali na Hołownię, Biedronia, Kosiniaka-Kamysza czy Bosaka. Jest też inny, poboczny cel: zepchnąć Trzaskowskiego do defensywy. I choć lokalne podtopienia to nie jest sprawa, którą żyje 30 mln wyborców w Polsce, to zmuszanie kandydata, by się tłumaczył, może wybić go z kampanijnego rytmu.
Widząc, co wyprawia telewizja publiczna, łatwiej zrozumieć, dlaczego tak ważna dla sztabu PiS jest kwestia organizacji debaty. Starcie Duda–Trzaskowski w TVP to z góry ustawiony mecz, bo TVP przechodzi w tej kampanii samą siebie. Dlatego też tutaj sztabowcy Trzaskowskiego zwęszyli okazję do odbicia paru punktów Dudzie, któremu zaplecze odradza debatę na równych warunkach organizowaną przez kilka niezależnych mediów. Rządzący zresztą grają w dobrego i złego policjanta – prezydent deklaruje chęć debatowania – byleby dogadały się media, jego zaplecze godzi się zaś tylko na grę znaczonymi kartami. A wszystko dlatego, że na debacie Duda może tylko stracić, a Trzaskowski nie ma wiele do stracenia, jeśli oczywiście odbędzie się ona na uczciwych warunkach.