Szeryf Arłukowicz zaatakował złe koncerny farmaceutyczne, które chcą się dorobić na cierpieniu chorych. I na nie zwalił winę za zamieszanie, które trwa od tygodnia, gdy Ministerstwo Zdrowia ogłosiło nową listę leków refundowanych. Oczywiście koncerny nie są bez winy, ale od ministra oczekuje się rozwiązania problemu, a nie demagogii.

Arłukowicz kilkakrotnie podkreślał, że nie podda się naciskom, a już naciskom koncernów farmaceutycznych w szczególności. Jednak "podjął decyzję" o obniżeniu cen leków, których wykreślenie z list refundacyjnych wywołało największe oburzenie.

Dlaczego? Tego się wczoraj nie dowiedzieliśmy. Zabrakło również słowa "przepraszam", które należy się pacjentom. Tydzień temu miliony chorych w Polsce dowiedziały się bowiem, że ceny używanych przez nich leków poszybują w górę. Na gwałt zaczęli więc wykupywać je z aptek i alarmować opinię publiczną. Okazało się, że z list zniknęły ważne lekarstwa dla dzieci chorych na cukrzycę, astmatyków, chorych na schizofrenię, parkinsona czy dla osób po przeszczepach. Rozpętała się burza i wtedy Arłukowicz zmienił decyzję.

Na wczorajszej konferencji zapewniał, że nic się nie stało, i stanowczo bronił nowej ustawy refundacyjnej. Tej samej, którą jeszcze rok temu – jako poseł lewicy – ostro krytykował. Każdy ma prawo do zmiany poglądów. Pytanie tylko, czy Arłukowicz rzeczywiście je zmienił. Powiedział wszak, że nowe prawo kończy w polskiej polityce lekowej okres Dzikiego Zachodu.

Czyżby sugerował, że rządy jego poprzedniczki Ewy Kopacz również należały do "okresu Dzikiego Zachodu", a on nowy minister – jako szeryf – przyszedł i posprząta? Czy nie za dużo tu teatralnej walki dobra ze złem? Czy minister Arłukowicz nie zanadto wczuł się w westernową narrację? Polskim pacjentom potrzeba ministra zdrowia z prawdziwego zdarzenia, nie szeryfa.