Że najwięksi europejscy gracze docenią nas i dopuszczą do swego grona, jeżeli będziemy im potakiwać i nie stawać okoniem. Wygląda jednak na to, że niedopuszczenie Polski do grupy państw decydujących o przyszłości strefy euro podziałało jak otrzeźwiający prysznic.
Premier mówił wczoraj o Unii zupełnie innym językiem. Zapowiedź, że Polska – jeżeli nie zostaną spełnione nasze postulaty – może nie dołączyć do paktu fiskalnego, ukochanego dziecka Sarkozy'ego i Merkel, zabrzmiała mocno. Podobnie jak słowa, że krytyka Viktora Orbana jest przesadzona i niesprawiedliwa, oraz zapowiedź, że Budapeszt może liczyć na polityczne wsparcie Warszawy.
Połączenie obu tych spraw nie jest przypadkowe. Obie są bowiem dla nas kluczowe. Węgry to nie tylko nasz "przyjaciel" – jak powiedział Tusk – ale kraj znajdujący się w podobnej sytuacji jak my. W interesie Warszawy leży, aby Bruksela nie traktowała "nowych państw" Wspólnoty jak młodszych, ubogich braci. I nie karciła ich jak sztubaków, gdy – jej zdaniem – zaczynają "odchodzić od europejskich wartości".
Podobnie jest z paktem fiskalnym. Pomysł, że Polska nie mogłaby brać udziału w szczytach eurolandu, nawet jeżeli podpisze pakt fiskalny, jest niezrozumiały. Dobrze wiedzieć, co robią największe kraje Unii i na co idą nasze – niemałe – pieniądze. Jeszcze w zeszłym tygodniu o tej sytuacji Donald Tusk mówił: "Trudno, nie wszystko można wygrać", sugerując, że musimy się zgodzić na dyktat eurolandu niedopuszczający nas nawet do udziału w szczytach. Dobrze, że zmienił zdanie i podejmuje walkę. Dobrze też, że mamy silnych sojuszników, jakimi są Parlament Europejski i Komisja Europejska.
Opowieści o wspólnym europejskim interesie i zjednoczonej Europie brzmią pięknie. Ale gdy pojawiają się problemy, każdy walczy o swoje narodowe interesy. Od dawna rozumieją to Francuzi i Niemcy, dobrze, że zrozumieli to także Polacy.