Ta historia pełna jest bolesnych dla nas paradoksów.

Barack Obama używa wczoraj na uroczystości w Białym Domu, nadając pośmiertnie Janowi Karskiemu Medal Wolności, określenia „polski obóz śmierci". Człowiekowi, który swoim życiem świadczył, że nie godzi się z rozpętanym przez niemieckich nazistów piekłem. Człowiekowi, który sam jako działacz polskiego podziemia udał się do jednego z nazistowskich obozów śmierci.

Na tym nie koniec. Historia zatacza bowiem dramatyczne koło. Siedem lat temu „Rzeczpospolita" z ówczesnym szefem polskiej dyplomacji Adamem Rotfeldem rozpoczęła akcję przeciwko używaniu tego krzywdzącego dla nas określenia w zagranicznych mediach. Tym samym Adamem Rotfeldem, który wczoraj odbierał w Białym Domu odznaczenie dla Karskiego.

O ile godzimy się jakoś z faktem, że z braku wiedzy, roztargnienia czy zwykłej głupoty sformułowania „polskie obozy śmierci" używają zagraniczni dziennikarze czy komentatorzy, o tyle trudno wytłumaczyć, że robi to na oficjalnej gali prezydent USA.

Może jednak trzeba było, aby powiedziała to osoba tak wysoko postawiona, aby przyszło otrzeźwienie. Polska dyplomacja powinna podjąć zdecydowane działania, aby tego rodzaju „wpadki" więcej się nie powtarzały. Oby minister Radek Sikorski nie schował głowy w piasek. Powinniśmy wręcz wykorzystać tę okazję i zażądać od strony amerykańskiej wyjaśnień. Nagłośnienie tej sprawy, w kontekście tego co stało się wczoraj, może przynieść nam o wiele więcej korzyści w walce z zakłamywaniem tego kawałka historii niż wszystkie dotychczasowe działania.