Tylko raz na cztery lata złoty krążek zdobyty w kajakarstwie górskim jest wart tyle samo, co olimpijskie zwycięstwo na kortach Wimbledonu. I też nie dla kibiców, tylko dla buchalterów zaczynających dzień od sprawdzenia, które miejsce zajmuje ich kraj w klasyfikacji medalowej. ?Dlatego podczas igrzysk właśnie zaczynających się w Londynie nie patrzmy wyłącznie na kochanych przez okrągły rok siatkarzy i Agnieszkę Radwańską żyjącą na wyspie, nad którą słońce nigdy nie zachodzi. Igrzyska to jest przede wszystkim święto ludzi z małych sportów, ci z wielkich rozkładają swój cyrk pod innym namiotem.

Dziś wprawdzie każdy polski kandydat do medalu ma prywatnego sponsora, Klub Londyn powołany przez państwo po to, by najlepszym niczego nie brakowało zapewnia wsparcie na poziomie niewyobrażalnym jeszcze dziesięć lat temu, ale to wcale nie oznacza, że kajakarz z Suwalszczyny staje się równy gwiazdorom tenisa czy lekkoatletyki. On w dalszym ciągu robi swoje w ciszy, którą może przerwać jedynie olimpijskie złoto.

W reprezentacji Polski właśnie takich sportowców mamy dużo, chyba w każdej jest ich większość. Niektórzy nie odnieśli jeszcze sukcesu, inni są już nawet medalistami mistrzostw świata czy Europy, ale prawie nikt tego nie zauważył, nie zapamiętaliśmy ich twarzy i nazwisk, bo sport w mediach to dziś gwiazdy, blichtr, pieniądze i niezniszczalny futbol. A nie każdy jest Krzysztofem Hołowczycem, Mateuszem Kusznierewiczem czy Sylwią Gruchałą, czyli zawsze młodym, zawsze pięknym i jeszcze „z wysoką świadomością sponsorską", jak mówi reklamowa branża o naszym żeglarskim asie.

Dlatego bijmy brawo siatkarzom, życzmy jak najlepiej lekkoatletom z Teamu Orlen, ale pamiętajmy też o tych, dla których igrzyska to dwa tygodnie w nieznanej im na co dzień bajce. Tylko takie wsparcie jest kibicowaniem naprawdę olimpijskim, w czasach które już wcale olimpijskie nie są.