W ogóle wydarzenia ostatnich dni skłaniają do refleksji niemal metafizycznych. Bo przez pięć lat wszystko wskazywało na to, że mimo zaklęć i gorących modłów głęboko wierzących przeciwników Platformy (a emocje były takie, że nie zdziwiłbym się, gdybym się dowiedział, że mniej wierzący posuwali się w tym celu do czarnej magii, rytuałów voodoo i kłucia szpileczkami figurek Kaczora Donalda), Opatrzność pozostawała głucha.
Premier i jego drużyna mogli wszystko. Gdyby nawet Paweł Graś został przyłapany na sprzedawaniu Niemcom Szczerbca, Krzysztof Bondaryk – na instalowaniu podsłuchu w konfesjonale parafialnego kościoła Kaczyńskiego, a Sławomir Nowak na tym, że w weekendy lubi jeździć sobie po Polsce i osobiście psuć zwrotnice na co bardziej ryzykownych rozjazdach torów, bo tylko ta aktywność daje mu trochę radości, nie stałoby się nic. Wystarczyłoby jedno wystąpienie premiera i większość Polaków przeszłaby nad sprawą do porządku dziennego. Może i coś tam było nie tak, ale przecież ogólnie jest fajnie, a błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi.
Bo Opatrzność po prostu kochała Tuska. I nie było na to siły.
Ale już starożytni wiedzieli, że bogowie są kapryśni. Czy Tusk czegoś tam nie dopełnił, zapomniał, że w każdy czwartek musi osobiście złożyć ofiarę z czarnego kota? Czy po prostu na Olimpie czy w innym Hadesie stwierdzono, że premier wbił się w pychę, wyobraża sobie za dużo i trzeba widowiskowo pokazać śmiertelnikowi jego miejsce?
Nie wiemy, dość że ostatnie dni pokazują, iż Rządząca Wszechświatem Siła nagle przestała Tuska kochać, a zaczęła nienawidzić. Nie tylko stracił szczęście, ale passa wizerunkowych katastrof zaczyna sugerować, że ów farciarz stał się nagle pechowcem.