Premier chce zjeść ciastko – czyli wysłać sygnał do wyborców radykalnie liberalnych. Jestem z wami, robię dla was, co mogę, a w odróżnieniu od Millera i Palikota trochę mogę. Pamiętajcie o tym, kiedy do waszych drzwi zapuka zabłąkany sondażysta.
Zarazem premier chce mieć ciastko – czyli uniknąć wielkiej sejmowej debaty nad in vitro, która z jednej strony posłużyłaby prawicowej opozycji do ogłaszania PO partią antykatolicką, a z drugiej – mogłaby zagrozić wewnętrznej spójności Platformy. Uregulowanie sprawy drogą administracyjną powoduje bowiem, że posłowie, w tym konserwatywni platformersi, w ogóle nie muszą zajmować w niej stanowiska. Nie ma konfliktu sumienia.
A jednocześnie Tusk chce sprzedać ciastko. Czyli wyborcom nastawionym centrowo przedstawić się jako uosobienie realizmu, pragmatyzmu. Jako godny zaufania lider „partii ciepłej wody w kranie", zaprzeczenie ideologicznych emocji. Ot, po prostu skuteczny rozwiązywacz problemów.
I tu można by podywagować nad tym, czy ta taktyka Tuska okaże się skuteczna czy przeciwnie – premier zakiwa się na śmierć. Można by, gdyby nie to, że cała sprawa ma jeszcze inny kontekst, znacznie od doraźnej polityki ważniejszy. Otóż ofiarą Tuskowej chęci, aby ciastko mieć, zjeść i sprzedać, pada prawo. Nie wiem, czy jego litera, ale duch – na pewno.
Bo drogą administracyjną – czy przyjmuje ona formę rozporządzenia rządu, czy programu Ministerstwa Zdrowia – w demokratycznym kraju po prostu nie wolno rozstrzygać problemu, który dla bardzo wielu zalicza się do fundamentalnych, światopoglądowych. Od takich spraw jest będący emanacją społeczeństwa parlament. Takie problemy trzeba rozstrzygać z podniesioną przyłbicą. Tak jak z podniesioną przyłbicą zawierano w Polsce kilkanaście lat temu kompromis aborcyjny. Odchodzenie od tej zasady to próba obejścia demokracji.