Prywatyzacja zysków, nacjonalizacja ryzyka – ta zasada, nagłośniona przy okazji światowego kryzysu bankowego, święci triumfy również w dziedzinie wynagradzania polskich szefów instytucji sportowych. Zawarowano im w umowach gigantyczne premie, których nie można beneficjentów pozbawić, nawet gdyby ich osiągnięcia były więcej niż wątpliwe.
Truizmem jest stwierdzenie, że taka sytuacja dowodzi jakiejś choroby. Po pierwsze dlatego, że właściciel (w tym wypadku – państwo) wydaje tym samym podległym sobie menedżerom praktycznie glejt na bezkarność. Takie widowisko jest zawsze społecznie szkodliwe. Bo mali, widząc bezkarność wielkich, pytają: „dlaczego tylko oni, a nie ja?".
Po drugie, monstrualne premie dla szefów instytucji sportowych zapewne nie łamią prawa.Niemniej jednak kojarzą się z nieuczciwością. I obywatele, przekonani, że na każdym kroku oszukuje się ich i okrada, i tak są skłonni do odpłacania mu tym samym.
Po trzecie dlatego, że wszyscy pamiętamy, iż kiedy na początku roku wybuchła sprawa gigantycznych premii, Donald Tusk demonstrował, że jest przeciw, i to bardzo. Zapowiadał różne działania, różne kontrole. Teraz dowiadujemy się, że wszystko to się nie udało, że premie na mocy kontraktów „się należą". I może rzeczywiście tak jest. Ale widowisko pt. „Bezsilny szef rządu" (który przecież uosabia tu państwo) to zawsze jest bardzo zła pedagogika społeczna.
Wreszcie, po czwarte, i może najważniejsze – błędy i wpadki zdarzają się wszystkim. Ale z błędów i wpadek należy wyciągać wnioski. Tak jak napisałem wyżej – być może nie ma wyjścia, być może szefom instytucji sportowych trzeba wypłacić to, do czego się zobowiązano. Ale od pierwszej edycji skandalu minęło osiem miesięcy i czy dowiedzieliśmy się o tym, że ze sprawy wyciągnięto wnioski? Że wprowadzono czy bodaj zaczęto pracować nad przepisami, które uniemożliwiałyby takie sytuacje w przyszłości?