Wiązka populistycznych i antyliberalnych idei i konceptów po raz pierwszy nazwana została „faszyzmem" w początku lat 20. Jeszcze zanim została wykorzystana przez ideologów nazizmu, wyradzała się i przepoczwarzała na wiele sposobów, nieraz groteskowych raczej niż groźnych, czego świetnym świadectwem pozostają prace profesora Jerzego W. Borejszy, o „faszyzmach europejskich".
Warto jednak, by ktoś z historyków idei wziął również na warsztat dzieje "faszyzmu" jako obelgi – w tej ostatniej bowiem funkcji koncept Mussoliniego okazał się znacznie bardziej żywotny niż w roli programu politycznego. Już w roku 1930 ideolodzy Kominternu ciepło określali mianem „socjalfaszystów" członków europejskich partii socjalistycznych. Po wojnie, by nie szukać daleko, PKWN uchwalił 22 stycznia 1946 roku, „Dekret o odpowiedzialności za klęskę wrześniową i faszyzację życia państwowego", na mocy którego do więzień trafili m.in. jeden z przedwojennych premierów Kazimierz Świtalski czy biskup Czesław Kaczmarek.
A potem już poszło. „Faszyzm" okazał się funkcjonalnym i morderczym zarazem epitetem, ochoczo stosowanym w przypływie emocji wobec wszystkich odrażających, brudnych, złych. To prawie tak łatwe jak wyrycie komuś kozikiem na masce auta swastyki czy genitaliów, a o ile poważniej brzmi! Faszystami okazywali się więc niepiśmienni dyktatorzy i staroświeccy autorytaryści, królowa Elżbieta II i generał Jaruzelski. „Słyszałem, jak mianem »faszystów« określano rolników, sklepikarzy, zwolenników kar cielesnych w szkołach, entuzjastów polowań na lisy i walk byków (...), Kiplinga, Gandhiego, Czang Kai-Szeka, homoseksualistów, (...) twórców sieci schronisk młodzieżowych, entuzjastów astrologii, psiarzy i kobiety" – pisał George Orwell w 1944. Dziś dla działacza ruchu wyzwolenia zwierząt „faszystą" jest hodowca drobiu, dla histeryczki z Femenu – przeciwnik adopcji dzieci przez homoseksualistów i strach pomyśleć, komu gotowa jest plantować wąsiki rozpalona imaginacja bojowników Islamskiego Frontu Wyzwolenia Moro, transhumanistów czy osób określających się mianem „aktywistów LGBT"...
Żywa jest w tej sytuacji pokusa stworzenia podobnej, wykrzywionej w krzywym lustrze konstrukcji. Może postraszyć np. jakobinizmem? Zacząć należałoby odpowiednio bombastycznie: „Od 1793 roku, roku Wielkiego Terroru we Francji i kolportowania w Wilnie libertyńskich wierszyków Jakuba Jasińskiego, Polska nie stała tak blisko jakobińskiego dyktatu".
Ta-dam! Potem zaś wystarczy wybrać z gęstej tkanki życia publicznego, niczym rodzynki z baby, pojedyncze wydarzenia: pobicia, skandale, happeningi organizowane z czytelną intencją zohydzenia cudzego sacrum, publikowane w Internecie pogróżki pod adresem rodziny chrześcijańskiego publicysty. Mając już zaś te exempla na talerzyku, starczy pójść na całość i zagrzmieć. „Jest kwestią dni, kiedy polskie szwadrony Femenu pójdą drogą swoich francuskich i ukraińskich towarzyszek, zwalając krzyże, wskakując na ołtarze i policzkując duchownych". Albo „Nie ma dnia bez profanacji i prowokacji, kolejne pomniki spływają farbą rozchlapywaną przez »nieznanych sprawców«. Farbą – na razie...". Można budować konstrukcje odwołujące się do ikon historycznych („Pamiętamy czas, kiedy paryska tłuszcza bezcześciła królewskie grobowce w opactwie St. Denis. Czy dziś pokolenie czapki frygijskiej rzuci się demolować groby na Wawelu?"), można cytować publicystkę portalu „Na Temat", żądającą „zaprzestania katopropagandy", albo trollujących pod jej postami anonimowych komentatorów, i pytać retorycznie, czy nie słychać w ich zdaniach świstu gilotyny.