Partnerska „polityka” rodziców wobec dzieci czy nauczycieli wobec uczniów często prowadzi do dość opłakanych efektów, o czym świadczy to, że wdrażanie teorii wychowania bezstresowego bynajmniej nie doprowadziło do naprawy świata. Autorytet nie jest dziś wartością poważaną. Mamy za to kult dyskusji, które nigdy się nie kończą.

Nic zatem dziwnego, że w debacie o polskim systemie partyjnym często pojawia się wątek dotyczący tego, w jakim stopniu ugrupowaniami mają rządzić mechanizmy demokratyczne. Bo przecież stale powtarzającym się zarzutem pod adresem Donalda Tuska czy Jarosława Kaczyńskiego jest to, że kierują swoimi formacjami w sposób wodzowski. Dopuszczają w nich dyskusje o tyle, o ile nie zagrażają one ich przywództwu.

Argumentami, jakie pojawiają się w tej debacie, posiłkują się często zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych. To oni domagają się takiej ordynacji, dzięki której o tym, kto zasiada w Sejmie, decydowałyby wyłącznie krzyżyki na kartach do głosowania, a nie polityka kadrowa szefa partii. Do niego bowiem należy ostatnie zdanie, jeśli chodzi o skład listy wyborczej i kolejność, w jakiej umieszczone są na niej nazwiska kandydatów.

Problem polega na tym, że wewnątrzpartyjna demokracja była już w polskiej polityce przerabiana w latach 90. Przypomnijmy sobie gorzką lekcję AWS czy Unii Wolności – formacji, które poległy i w efekcie zniknęły ze sceny między innymi za sprawą braku w nich silnego ośrodka przywódczego. Istotą parlamentaryzmu jest to, że programy wysuwają partie. Jeśli się ktoś decyduje na udział w polityce, musi mieć świadomość tego, że będzie uczestniczył w grze zespołowej.

Oczywiście dla podążającego własną ścieżką intelektualisty bycie posłem to pokusa realizacji swoich wizji, niekoniecznie pokrywających się w całości z programem partii, z listy której sprawuje mandat. Ale może znacznie ciekawszym wyzwaniem w tej sytuacji jest próba powściągnięcia swojego indywidualizmu i poszukania dla siebie optymalnego miejsca w drużynie, z korzyścią zresztą dla niej samej.