W dobie, gdy stały etat staje się coraz bardziej pożądaną wartością, takie stwierdzenie – zawarte w oficjalnym piśmie oświatowej „Solidarności" – może brzmieć jak kuriozum. Jest tak jednak tylko częściowo. Przywileje, jakie gwarantuje pedagogom Karta nauczyciela, są na tyle fantastyczne, że nawet pracownicy zatrudnieni na podstawie kodeksu pracy mogą się czuć jak pariasi. Dobrze zatem, że związki głośno to przyznają. Może otworzy to oczy wszystkim tym, którzy bronią ich przywilejów finansowanych z publicznych pieniędzy.

Co doprowadziło związkowców do takiego wyznania? Propozycja MEN, by w szkołach zatrudniać na podstawie kodeksu pracy asystentów do opieki nad dziećmi. Ten pomysł zrodził się z obawy o kondycję szkół w kontekście wysłania tam sześciolatków. Rząd chce osłodzić rodzicom szok, jakiego doznają, gdy zmuszeni przepisami poślą swoje pociechy do nieprzygotowanych placówek. To dlatego chce dać gminom możliwość zatrudnienia asystentów, którzy mają dodatkowo zajmować się dziećmi. Oczywiście poza Kartą, bo zawarte w niej przywileje – m.in. trzy lata płatnego urlopu na poratowanie zdrowia, 5 tys. złotych miesięcznie po dziesięciu latach pracy, czterogodzinny dzień pracy – są dla gmin ciężarem nie do udźwignięcia.

Związki protestują, obawiają się bowiem, że zatrudnianie w szkołach na podstawie kodeksu pracy, a nie Karty, będzie coraz częstszą praktyką. Szanowni Związkowcy, dla przeciętnego Polaka przywileje, jakie posiadają nauczyciele, są nieosiągalne. Zwykli ludzie, nieobjęci uchwaloną w styczniu 1982 r. Kartą, borykają się z niepewnością na rynku pracy, muszą często pracować po kilkanaście godzin dziennie, niekoniecznie nawet na podstawie umowy o pracę. Nie mają też na przykład prawa do trzech lat pełnopłatnego wolnego po wydanej przez lekarza rodzinnego opinii.

Dlatego zanim kolejny raz wskażecie, że praca na podstawie kodeksu pracy was degraduje, pomyślcie, że dla wielu jest ona marzeniem.