Ministrowi finansów należałoby przyklasnąć – celem małżeństwa (przynajmniej tak to rozumie nasza ukształtowana przez tysiąc lat chrześcijaństwa kultura) jest przede wszystkim „zrodzenie i wychowanie potomstwa". Wspólne rozliczenie, nawet jeśli nie zachęca do realizacji tego celu, na pewno ułatwia rodzicom życie, poprawia ich sytuację materialną w sytuacji, gdy w domu pojawia się nowy mały człowiek.
Obecnie na niespełna 5 milionów małżeństw korzystających z tych przepisów podatkowych zaledwie połowa ma dzieci. Czy państwo rzeczywiście powinno premiować sam fakt wzięcia ślubu, złożenia podpisu przed księdzem czy urzędnikiem, nawet wtedy, gdy małżonkowie nie zamierzają stworzyć pełnej rodziny, gdy nie interesuje ich posiadanie potomstwa albo odkładają to na nieokreśloną przyszłość?
Oczywiście zdarzają się dramatyczne sytuacje, gdy pary małżeńskie dzieci mieć nie mogą, ale – jak rozumiem intencje ministra – mogłyby one liczyć na skorzystanie z przywileju podatkowego, gdyby zdecydowały się na adopcję.
Już wczoraj niektórzy, oburzeni pomysłem ministra Szczurka, argumentowali, że zmiana przepisów spowoduje, iż młodzi ludzie będą zniechęcani do zawierania małżeństw. Skomentuję to brutalnie: marne jest małżeństwo, które zawiera się tylko z powodu przepisów podatkowych, i może rzeczywiście byłoby lepiej, gdyby ślubów zawieranych z takich pobudek było mniej.
Na pierwszy rzut oka realizacja pomysłu Mateusza Szczurka miałaby więc głęboki sens. Ale pod jednym warunkiem. Że za słowami ministra finansów nie kryje się – jak określił to jeden z redakcyjnych kolegów – „głęboka myśl fiskalna". Że tak naprawdę nie chodzi o fortel, za pomocą którego nienasycone państwo znów chce wyciągnąć parę banknotów z naszych portfeli. A chodzi o sumę niebagatelną: dziś dzięki wspólnemu rozliczaniu małżeństw w kieszeniach Polaków zostaje 12 miliardów złotych rocznie.