Pierwszy – to wszelkie sprawy związane z Ukrainą, Krymem, Rosją i NATO oraz Unią Europejską. Drugi – to negocjacje Unii z USA dotyczące transatlantyckiego porozumienia dotyczącego handlu i inwestycji.
To jasne, że proces numer jeden determinuje powodzenie procesu numer dwa. Jeżeli – oby do tego nie doszło – na wschodzie Europy nastąpi wzrost napięcia, Stary Kontynent i sama Ameryka będą miały ważniejsze rzeczy na głowie niż dogadywanie się w sprawie handlu. Przyjmując jednak bardziej prawdopodobny scenariusz „deeskalacji" napięcia w sprawach ukraińskich, UE i USA mogą rychło stworzyć sobie gigantyczną szansę.
Wolny przepływ towarów i inwestycji między dwoma najpotężniejszymi organizmami gospodarczymi na świecie to przedsięwzięcie skazane na sukces. Tylko jakieś bardzo radykalne okrojenie traktatu spowodowałoby, że nie przyniósłby on szybkich korzyści dla Starego i Nowego Świata. Ale na podpisanie kadłubkowego porozumienia nie przystałby żaden z bardziej poważnych polityków i po jednej, i po drugiej stronie Atlantyku.
Co nas zatem czeka? Korzyści wstępnie szacowane przez Brukselę na 120 mld euro rocznie pochodzące z wielu dziedzin – handlu, przepływu inwestycji, know-how czy technologii. Dla Europy niezwykle nęcąca powinna być również wizja tańszej energii w postaci amerykańskiego gazu i ropy z niekonwencjonalnych źródeł. To zresztą będzie najprawdopodobniej jedna z najtrudniejszych do osiągnięcia części porozumienia. Podobnie w sprawie emisji CO2 USA są bardziej liberalne od narzucającej sobie ostre i bardzo drogie ograniczenia Europy.
Porozumienie transatlantyckie to jednak dla Starego Kontynentu coś więcej niż korzyści liczone w setkach miliardów dolarów czy euro. Daje to, czego zaplątanej wokół własnych spraw Unii od ładnych paru lat brakuje – perspektywę, kolejny punkt, na którym można oprzeć wizję rozwoju.