Ci, którzy jeżdżą trochę po świecie (a przynajmniej tej jego części, która utożsamia się z zachodnim rozumieniem prawa) wiedzą, że utrata prawa jazdy za cyrkowe wyczyny na drodze wcale nie jest czymś nadzwyczajnym. W USA albo Australii (a nawet w bliższych nam Niemczech) nie potrzeba wyroku sądu po trzech procesach odwoławczych, żeby piratom drogowym odebrać dalszą przyjemność rozkoszowania się pełną i niczym nieograniczoną wolnością. Taką ze slalomami, zajeżdżaniem drogi, wymuszaniem, ignorowaniem linii ciągłych i zebry, testowaniem „wczesnego czerwonego", wyprzedzaniem na trzeciego itd.
W Polsce pomysł Bartłomieja Sienkiewicza zaraz wywoła rezonans. I to z pewnością przeciwny do oczekiwań ministra. Już czekam na oburzone głosy obrońców praw obywatelskich, z nadrzędną złotą polską wolnością za kierownicą.
Dlaczego? Bo do rejestrowania szaleństw na drodze nie wystarczy już radar, przy którym nauczyliśmy się zwalniać, by sto metrów dalej znów sprawdzić ile fabryka dała pod maską. Potrzebne są kamery, a zwłaszcza pojazdy z rejestratorami. Tego zaś Polak bardzo nie lubi.
To przecież metody „gestapowskie", „państwo policyjne", „nadzór" itp. Swoją drogą nazywanie metod stróżów prawa „gestapowskimi" jest paradoksalnie uznaniem ich skuteczności, bowiem przy całym swoim odrażającym charakterze formacja ta była niestety bardzo skuteczna (całkiem inną sprawą jest to w imię czego działała).
W obronie złotej wolności Polaka za kółkiem występują tradycyjnie wszyscy – od mediów po parlamentarzystów. Polscy politycy nakazali przecież wyraźne oznaczenie radarów i zmniejszenie ich „uciążliwości" do minimum. Przypomnę też, że polski Sejm zapisał się w historii świata jako pierwszy, który zwiększył limity prędkości i jedyny, który uznał, że pomiary mylą się zawsze 10 proc. na niekorzyść kierowcy.