Pirat bez prawa jazdy? Jeszcze nie w Polsce

Pomysł zabierania prawa jazdy drogowym szaleńcom rzucony przez ministra Sienkiewicza nie jest wcale zły. Ma tylko jedną wadę: w Polsce będzie wyjątkowo trudno wykonalny.

Aktualizacja: 06.06.2014 21:08 Publikacja: 06.06.2014 14:14

Jarosław Giziński

Jarosław Giziński

Foto: Fotorzepa/Waldemar Kompala

Ci, którzy jeżdżą trochę po świecie (a przynajmniej tej jego części, która utożsamia się z zachodnim rozumieniem prawa) wiedzą, że utrata prawa jazdy za cyrkowe wyczyny na drodze wcale nie jest czymś nadzwyczajnym. W USA albo Australii (a nawet w bliższych nam Niemczech) nie potrzeba wyroku sądu po trzech procesach odwoławczych, żeby piratom drogowym odebrać dalszą przyjemność rozkoszowania się pełną i niczym nieograniczoną  wolnością. Taką ze slalomami, zajeżdżaniem drogi, wymuszaniem, ignorowaniem linii ciągłych i zebry, testowaniem „wczesnego czerwonego", wyprzedzaniem na trzeciego itd.

W Polsce pomysł Bartłomieja Sienkiewicza zaraz wywoła rezonans. I to z pewnością przeciwny do oczekiwań ministra. Już czekam na oburzone głosy obrońców praw obywatelskich, z nadrzędną  złotą polską wolnością za kierownicą.

Dlaczego? Bo do rejestrowania szaleństw na drodze nie wystarczy już radar, przy którym nauczyliśmy się zwalniać, by sto metrów dalej znów sprawdzić ile fabryka dała pod maską. Potrzebne są kamery, a zwłaszcza pojazdy z rejestratorami. Tego zaś Polak bardzo nie lubi.

To przecież metody „gestapowskie", „państwo policyjne", „nadzór" itp. Swoją drogą nazywanie metod stróżów prawa „gestapowskimi" jest paradoksalnie uznaniem ich skuteczności, bowiem przy całym swoim odrażającym charakterze formacja ta była niestety bardzo skuteczna (całkiem inną sprawą jest to w imię czego działała).

W obronie złotej wolności Polaka za kółkiem występują tradycyjnie wszyscy – od mediów po parlamentarzystów. Polscy politycy nakazali przecież wyraźne oznaczenie radarów i zmniejszenie ich „uciążliwości" do minimum. Przypomnę też, że polski Sejm zapisał się w historii świata jako pierwszy, który zwiększył limity prędkości i jedyny, który uznał, że pomiary mylą się zawsze 10 proc. na niekorzyść kierowcy.

Ta informacja opowiedziana znajomym Szwajcarom spowodowała, że filiżanki z kawą zastygły im w rękach, a źrenice zrobiły się szersze niż podstawek tych filiżanek. Jeśli jednak przejrzeć doniesienia o wykroczeniach samych parlamentarzystów i wyższych urzędników państwowych (oczywiście zawsze spieszących na ważne obrady) to sprawa staje się bardziej zrozumiała.

To, że grzechy Polaków na drodze nie ograniczają się do przekraczania prędkości i nadużywania alkoholu wie każdy, kto choć raz przejechał kilkaset kilometrów po naszych drogach. Tylko dziś rano jadąc do pracy zauważyłem co najmniej trzy sytuacje, które łatwo mogły skończyć się wypadkiem oraz jedną „klasyczną" szarżę młodego szaleńca, który od świateł do świateł pomknął swoim motocyklem na moje oko grubo ponad 130 km/h.

Temu młodzieńcowi (podobnie jak jego licznym kolegom) ostawienie motoru na jeden sezon dobrze zrobiłoby na wyciszenie burzy hormonów. Tyle, że on wie równie dobrze to co wszyscy: na razie prawdopodobieństwo odebrania mu prawa jazdy nawet za najdziksze wyczyny jest równe trafieniu Ziemi przez asteroidę. A jeśli już zacznie się przytrafiać takie „nieszczęście" to odezwie się chór obrońców praw człowieka, który szybko odbierze policji ochotę do użerania się i zakopania w górze papierowej administracji.

Obrońcy tych, którzy nie przeżyli sztuczek na przejściu dla pieszych, albo ci co dalszą jazdę ćwiczą już tylko na wózku inwalidzkim okazują się niestety znacznie słabiej słyszani. A nie jest prawdą, że to tylko złe drogi zabijają jak słyszę od wielu zafascynowanych wiatrem we włosach znajomych. Drogi akurat się nam poprawiają a zabitych na drogach mamy wciąż grubo ponad 3 tysiące rocznie. Pewnie, że to mniej niż 5 tysięcy dekadę temu, ale wciąż o 3 tysiące za dużo. O tym, że mimo wszystko zabija głupota, brawura i brak poszanowania cywilizowanych zasad przypomina tragiczny wypadek pod Krapkowicami. A on akurat zdarzył się na autostradzie.

Ci, którzy jeżdżą trochę po świecie (a przynajmniej tej jego części, która utożsamia się z zachodnim rozumieniem prawa) wiedzą, że utrata prawa jazdy za cyrkowe wyczyny na drodze wcale nie jest czymś nadzwyczajnym. W USA albo Australii (a nawet w bliższych nam Niemczech) nie potrzeba wyroku sądu po trzech procesach odwoławczych, żeby piratom drogowym odebrać dalszą przyjemność rozkoszowania się pełną i niczym nieograniczoną  wolnością. Taką ze slalomami, zajeżdżaniem drogi, wymuszaniem, ignorowaniem linii ciągłych i zebry, testowaniem „wczesnego czerwonego", wyprzedzaniem na trzeciego itd.

Pozostało jeszcze 85% artykułu
Komentarze
Jędrzej Bielecki: Trump rozmawia z Kijowem. Czy Zachód znów jest zjednoczony?
Komentarze
Artur Bartkiewicz: Piątkowa debata prezydencka to koniec marzeń Sławomira Mentzena o II turze
Komentarze
Michał Płociński: Jest jeden kandydat, który zdecydowanie zyskał na debacie prezydenckiej TV Republika
Komentarze
Tomasz Pietryga: Reparacje? Spokojny sen Friedricha Merza
Komentarze
Michał Szułdrzyński: Papież Leon XIV – nadzieja dla świata, szansa dla Kościoła
Materiał Promocyjny
Między elastycznością a bezpieczeństwem