W autobusie słuchamy siłą rzeczy innych, zwłaszcza gdy rozmówcy narzucają się, dyskutując podniesionym głosem. „Gdybym to wiedział, dojechałbym ją na pewno!" – powiedział jeden z młodzieńców. Jechaliśmy autobusem, ale jakaś inna była to jazda od tej, o której on mówił.
Przypominałem sobie, zawstydzony, powieści Sienkiewicza, w których Kmicic i Wołodyjowski zajechali konia, a może kobyłę. Gnali co koń wyskoczy, zwierzęciu sił nie starczyło i padło.
Jeśli chodzi o jazdę, ostatnie modyfikacje, zdawało się, wprowadził Jurek Owsiak, popularyzując „jazdę bez trzymanki", oznaczającą niewątpliwie coś szalonego. Ale nie propagował przemocy ani agresji. Z nią bowiem skojarzyła mi się forma językowa „dojechać komuś": w znaczeniu dołożyć, dowalić. Choćby słownie. Bo, jak wiadomo, słowo może zabić.
Trop wydawał mi się słuszny. I kiedy syn opowiadał mi o aferze wśród kolegów wywołanej przez notorycznie agresywną osobę, postanowiłem wysondować znaczenie słowa: „To dlaczego go nie dojechaliście?!" – krzyknąłem, czujnie sprawdzając reakcję. „Dojechać? – odpowiedział syn. "My nie lubimy dojeżdżać nikogo. Niech dresiarze kogoś dojeżdżają".
Ucieszyłem się, że przemoc nie jest popularna w środowisku syna, że nie „dojeżdżają nikogo", czyli nie niszczą. Ciesząc się tym, nie dojechałem syna za to, że język z dresiarzami mają podobny.