Tymczasem przy okazji senackiej batalii ujawniło się stanowisko konserwatywnych polityków Platformy Obywatelskiej, którzy już w ubiegłym tygodniu zgłaszali poważne zastrzeżenia do ustawy.
In vitro to temat dobrze ilustrujący taktykę PO, jeśli chodzi o rozwiązywanie sporów bioetycznych i kulturowych. Gdy premierem została Ewa Kopacz, ugrupowanie, które jeszcze w ubiegłej dekadzie deklarowało się jako formacja konserwatywno-liberalna, skręciło w lewo. Od początku pomysł ten nie wydawał się fortunny, bo przecież społeczeństwo polskie, mimo wielu zmian obyczajowych, które je przeorały, na tle całej Europy pozostaje tradycyjne i – będąc religijnie dość letnie – z respektem traktuje Kościół.
A jednak w kwestii in vitro Polacy w swojej większości stanowisko Kościoła praktycznie odrzucają. Dlaczego? Ponieważ udało im się wmówić, że jest to metoda „leczenia niepłodności" (choć w rzeczywistości niczego nie leczy) i obdarowywania potomstwem par, które nie są w stanie w naturalny sposób począć dziecka. Wszelkie istotne zastrzeżenia zarówno o charakterze medycznym, jak i moralnym (zgłaszane nie tylko przez hierarchów kościelnych, ale i przez naukowców z poważnym dorobkiem) lewicowe i liberalne środowiska opiniotwórcze uznały za przejaw oszołomstwa, ono zaś – jak wiadomo – powinno być wykluczone z debaty publicznej.
Na tej fali popłynęła Platforma, która sprzedała ustawę o in vitro jako inicjatywę konserwatywną, czyli skorelowaną z polityką prorodzinną, z troską o demografię. A jednak okazało się, że temat nie jest na tyle znaczący dla społeczeństwa, by dzięki niemu wygrywać wybory. Przekonał się o tym arcyboleśnie Bronisław Komorowski, któremu użycie in vitro przeciwko Andrzejowi Dudzie nie pomogło w przedłużeniu na kolejne pięć lat pobytu w Pałacu Prezydenckim.
Mimo to PO z uporem maniaka i wbrew części swoich polityków nadal kreuje się na ugrupowanie ludzi światłych, traktujących dziecko nie jako podmiot, ale jako przedmiot składany na ołtarzu postępu. A postęp, jak pisał poeta, wymaga ofiar.