Przed II turą wyborów prezydenckich duopol w Polsce pokazał swoje najgorsze oblicze – obie strony prześcigały się nie w argumentach za swoim kandydatem, lecz przeciwko jego rywalowi. Polska lewicowo-liberalna miała wybrać Rafała Trzaskowskiego, żeby nie dopuścić do władzy obciążonego licznymi mniej i bardziej mrocznymi plamami w życiorysie Karola Nawrockiego. Z kolei dla Polski konserwatywnej nawet udział Karola Nawrockiego w ustawce pseudokibiców czy niejasności wokół przejęcia mieszkania Jerzego Ż. były do przełknięcia (ba, z udziału w ustawkach w ostatnich dniach kampanii uczyniono niemal cnotę, dowód, że kandydat jest człowiekiem silnym i będzie „bił się za Polskę”), byle prezydentura nie dostała się w ręce zastępcy Donalda Tuska. Wyborców prawicy przekonywano, że będzie to równoznaczne z podporządkowaniem Polski Brukseli i Berlinowi (w wersji łagodnej) lub wręcz z likwidacją państwa polskiego (w wersji skrajnej, prezentowanej m.in. przez Grzegorza Brauna).
Czytaj więcej
1 czerwca w Polsce odbyła się II tura wyborów prezydenckich. Lokale wyborcze były otwarte od godz...
Na początku kampanii Karol Nawrocki zapowiadał, że jest kandydatem, który ma zakończyć wojnę polsko-polską. Rafał Trzaskowski przez długi czas również starał się dystansować od ciągnącego się od dwóch dekad konfliktu PO–PiS. W decydującym momencie okazało się jednak, że obie strony tego starcia nie mają lepszego pomysłu na politykę niż dolewanie benzyny do ognia i pogłębianie rowu, jaki dzieli Polaków na dwa plemiona, z których każde uważa to drugie za – w najlepszym przypadku – szkodliwe dla Polski, a w najgorszym – za zdrajców. Ileż razy słyszeliśmy zapewnienia, że w kolejnej wyborczej odsłonie tego konfliktu jedna bądź druga strona wzbije się ponad ten podział, próbując budować mosty, a nie wznosić kolejne zasieki. I zawsze kończy się tak samo. Koniec wojny polsko-polskiej? Owszem, ale pod warunkiem, że pole bitwy zostanie usłane kośćmi tych drugich. A na razie wytoczymy kolejne armaty.
Spór jest naturalnym elementem polityki, ale ten serwowany nam przez KO i PiS zaczyna być destrukcyjny dla państwa. Instytucje mające być wentylami bezpieczeństwa w systemie politycznym są upartyjniane, co przy zmianie układu rządzącego prowadzi do ich paraliżu (Trybunał Konstytucyjny) bądź głębokiej destabilizacji (Sąd Najwyższy). Zamiast utrwalania procedur stanowiących o sile państwa mamy walkę na kruczki prawne (jak przy zmianie prokuratora krajowego czy przejęciu kontroli nad mediami publicznymi przez obecną większość rządzącą). Prawo pisze się nie po to, by usprawnić działanie państwa, lecz by utrudnić życie drugiej stronie, jeśli ta przejmie władzę (vide poszerzenie uprawnień prezydenta przy nominowaniu ambasadorów).
Czytaj więcej
Druga tura wyborów prezydenckich to moment przełomowy. Polska potrzebuje nowej opowieści, która p...