Na pewno obserwuje pan scenę polityczną, bo ktoś, kto był wicepremierem i liderem partii, nie jest w stanie się od tego oderwać. Czy nie ma pan poczucia schyłkowości obecnej koalicji rządzącej?
Koalicja rzeczywiście przeżywa turbulencje. Typowe zresztą dla wszystkich koalicji, i to nie tylko w Polsce. Bo każda koalicja ma w sobie wbudowaną naturalną sprzeczność. Z jednej strony, dla dobra kraju i rządu, koalicjanci powinni ze sobą zgodnie współpracować. Z drugiej strony każdy z koalicjantów musi się w oczach wyborców czymś wyróżniać, pokazywać, że walczy o ich sprawy. I musi to robić publicznie, by wyborcy to słyszeli. Jeśli tego zaniecha, przegra następne wybory i może w ogóle zniknąć z Sejmu. Szczególnie dotyczy to mniejszych koalicjantów. I to powoduje wstrząsy i napięcia. Tak było w czasach naszej koalicji SLD-UP-PSL, tak jest – teraz.
W polityce popularne jest stopniowanie: wróg, śmiertelny wróg, koalicjant.
I coś w tym jest. Pogodzenie dwóch kompletnie przeciwnych potrzeb, czyli współpracy i wyróżnienia się, jest bardzo trudne. Przecież koalicjanci wiedzą, że aby osiągnąć sukces, powinni pracować razem, uzgadniać wszystko za zamkniętymi drzwiami i wspierać się publicznie. Tylko że wtedy ich wyborcy się nie dowiedzą, że oni walczą o ich interesy. Więc biegają do mediów i ogłaszają swoje odrębne od koalicjantów poglądy albo – jeśli coś im się uda przepchnąć – podkreślając, jak ciężko musieli o to walczyć. Czym oczywiście coraz bardziej denerwują pozostałych koalicjantów i premiera.
Jest pewne podobieństwo między koalicją SLD-Unia Pracy-PSL z lat 2001-2003, a obecną – wszystko zaczęło się psuć po niespełna półtora roku wspólnych rządów. Dlaczego tak szybko doszło do kryzysu?
Pewnie tyle czasu potrzeba, by w koalicji nastąpiły objawy zmęczenia sobą nawzajem. W naszej koalicji granice wytrzymałości koalicjantów przekroczył PSL. To był czas ostatecznych negocjacji dotyczących wejścia do Unii Europejskiej. Oni się obawiali, że warunki narzucane Polsce przez Komisję Europejską doprowadzą do ucieczki ich elektoratu. PSL reprezentuje określoną grupę społeczną, a właściwie zawodową, czyli rolników. Oni mają bardzo prosty sposób oceniania rządzących – jeżeli w rolnictwie interesy idą źle, a o to bardzo łatwo i to niekoniecznie z winy rządzących, partia reprezentująca ich w koalicji natychmiast traci poparcie. SLD i Unia Pracy bardzo parły do członkostwa w UE, uznając je za dziejową szansę dla Polski. PSL obawiało się, że te w ich odczuciu „miejskie” partie, a szczególnie największy SLD, w walce o członkostwo w UE gotowe są poświęcić niektóre interesy wsi. Stąd ich nieufność i napięcia.
Pan to rozumiał?
Tak, bo trochę poznałem PSL od środka. W 1991 roku, przez jakiś czas, „społecznie” doradzałem Waldemarowi Pawlakowi w sprawach ekonomicznych. Jeszcze zanim po raz pierwszy został premierem. Poznaliśmy się w Sejmie kontraktowym, w którym obaj zasiadaliśmy. Było w nim zaledwie około dziesięciu czynnych ekonomistów, z czego połowa z praktyką w zarządzaniu. Ja należałem do tej drugiej grupy, więc miałem naprawdę mnóstwo pracy. Chyba nie najgorzej sobie radziłem, bo gdy w 1991 roku przestałem być posłem, znajomi PSL-owcy poprosili mnie o doradztwo. Byli w opozycji i nikt nie zakładał, że będą w najbliższym czasie rządzić. Bywałem u nich raz na tydzień lub na dwa tygodnie. Spotykaliśmy się w kilkuosobowym gronie, którym dowodził Michał Strąk. Bardziej by pogadać i wypić kawę, niż coś specjalnego wymyślać. Wtedy dosyć dobrze poznałem argumenty PSL. Nota bene, gdy w ciągu jednej nocy Pawlak został premierem, my staliśmy się gronem doradców premiera. Sam pisałem część exposé Pawlaka dotyczącą gospodarki.
Czytaj więcej
Dzisiaj polityk nie może przyznać się do błędów, a jeśli już, to tylko po to, żeby ogłosić, iż od...