Andrzej Duda przekonuje, że w czasie konsultacji w Pałacu Prezydenckim przedstawiciele nowej większości nie przekonali go, że warto powierzyć im misję tworzenia rządu. Cóż, jeśli dysponowanie 248 mandatami w Sejmie, a więc liczbą o 17 większą niż wynosi bezwzględna większość prezydenta nie przekonało, to trudno powiedzieć co musiałaby zrobić była już opozycja, aby przekonać głowę państwa. Chyba, że chodziło o to, aby wskazała Mateusza Morawieckiego albo jeszcze lepiej Jarosława Kaczyńskiego na premiera. Bo można postawić orzechy przeciwko dolarom, że gdyby Donald Tusk przyszedł do prezydenta ze składem rządu, usłyszałby, że nazwiska ministrów są, ale gdzie są wiceministrowie? A gdyby przedstawił i wiceministrów, wówczas okazałoby się, że nie podał nazwisk dyrektorów departamentów. Prezydent postanowił po prostu, że innej większości niż PiS nie zaakceptuje – i tylko dla zachowania pozorów uprawia sofistykę próbując uzasadnić swoją decyzję inaczej.
Czytaj więcej
- Tegoroczne wybory wygrało Prawo i Sprawiedliwość - mówi prezydent RP Andrzej Duda, tłumacząc, dlaczego zdecydował się powierzyć misję utworzenia rządu Mateuszowi Morawieckiemu, choć większość w Sejmie mają Koalicja Obywatelska, Trzecia Droga i Nowa Lewica, które podpisały umowę koalicyjną.
Andrzej Duda próbuje kruszyć koalicję KO-PSL-Polska 2050-Nowa Lewica
Ale prezydent na tym nie poprzestaje, bo wyraźnie próbuje wkładać kije w szprychy nowej koalicji. – W bardzo ważnych, fundamentalnych kwestiach podczas tych rozmów przedstawiciele poszczególnych obozów politycznych, deklarujących dzisiaj stworzenie koalicji, mówili zupełnie odmienne rzeczy. Choćby dotyczące kluczowych kwestii odnoszących się do suwerenności Polski – mówi sugerując, że jedność tworzącej się większości można rozbić. Nietrudno zgadnąć na jaki rozłam prezydent w przyszłości liczy – ma nadzieję, że konserwatywnej części PSL w końcu będzie nie po drodze z lewicą i liberałami. Tak zresztą miałaby wyglądać owa „koalicja polskich spraw”, o którą 13 listopada apelowali i prezydent, i premier, a którą Mateusz Morawiecki kreślił też w piątkowym wywiadzie dla „Faktu”. Prezydent najwyraźniej chce być aktywnym akuszerem takiej ludowo-narodowej koalicji PiS, PSL i Konfederacji. I można przypuszczać, że docelowo widzi siebie, a nie Mateusza Morawieckiego, jako tego, który będzie w tej koalicji grał pierwsze skrzypce.
Czeka nas zimna wojna dwóch ośrodków władzy wykonawczej, z której jednej strony będzie ostrzeliwanie rządu wetami, z drugiej, zapewne, obchodzenie prezydenta uchwałami i rozporządzeniami
Czeka nas wojna Andrzeja Dudy z rządem Donalda Tuska
Tym samym jednak prezydent – czego wywiad dla „Sieci” jest dowodem – postanowił zostać prezydentem PiS, co zapowiada nam kohabitację, przy której wojna o krzesło w czasie trudnej współpracy koalicji PO-PSL ze śp. Lechem Kaczyńskim może okazać się dziecinną igraszką. Partyjny prezydent oznaczać będzie bowiem, że ta instytucja systemu politycznego, której zadaniem powinno być raczej łagodzenie sporów, będzie zajmować się dolewaniem oliwy do ognia. Innymi słowy czeka nas zimna wojna dwóch ośrodków władzy wykonawczej, z której jednej strony będzie ostrzeliwanie rządu wetami, z drugiej, zapewne, obchodzenie prezydenta uchwałami i rozporządzeniami – przy jednoczesnej litanii oskarżeń z jednej i drugiej strony o łamanie reguł demokracji.