Powrót Donalda Trumpa do Białego Domu za półtora roku staje się coraz bardziej realny. Miliarder tak zdystansował rywali do republikańskiej nominacji, że jest niemal pewne, iż to on stanie do ostatecznego starcia z Joe Bidenem. Tu zaś rozkład poparcia jest niezwykle wyrównany. Wystarczy więc, że do listopada przyszłego roku sędziwy demokratyczny kandydat będzie miał poważny kłopot ze zdrowiem, a prezydentura trafi w ręce Trumpa.

Oskarżenia, jakie przedstawił w środę specjalny prokurator Jack Smith, pokazują, jak groźny byłby ten powrót dla Ameryki. I dla świata. Żadnemu z 44 poprzedników Trumpa nie zarzucano przecież podważania wyników wyborów, o których wiedzieli, że były uczciwe. A tym bardziej próby utrzymania władzy siłą. Istnieje więc bardzo uzasadniona obawa, że jeśli miliarder raz jeszcze uzyska najwyższą władzę w państwie, nie tylko powróci do idei wyprowadzenia Stanów z NATO czy porozumienia z Rosją kosztem Ukrainy, ale też podważy fundamenty systemu politycznego własnego kraju. Zadanie obrony wolności spoczęłoby wówczas na barkach Unii Europejskiej, która sama jest rozdzierana nacjonalistycznym populizmem.

Czytaj więcej

Donald Trump oskarżony o zamach stanu

Ale nawet jeśli ten czarny scenariusz się nie spełni, kondycja USA i tak może przerażać. 84 proc. wyborców republikańskich, blisko połowa narodu, uważa, że wybór obecnego prezydenta nie przebiegał prawidłowo, że to jest właściwie uzurpator. Lata kłamstw i demagogii spustoszyły amerykańską opinię publiczną.

W każdej demokracji byłby to niezwykle groźny sygnał. Ale dla Stanów Zjednoczonych jest to szczególnie zła wiadomość. Inaczej niż w Polsce, Niemczech czy we Francji mowa o narodzie, który łączą nie korzenie etniczne, lecz przywiązanie do wspólnych wartości, jak prawa człowieka, rządy prawa, wolność i demokracja. Właśnie to powoduje, że zamożny i wpływowy klan Bushów czy Kennedych oraz uboga afroamerykańska rodzina z Brooklynu czy latynoska z San Diego zachowywały poczucie wspólnego przeznaczenia. Na jak długo?