Bardzo często, gdy dyplomaci z innych państw albo przedstawiciele zagranicznego biznesu pytają mnie, o co chodzi w polskiej polityce, lubię stosować pewien erystyczny zabieg i mówię: – Jeśli chcecie zrozumieć polską politykę, nie porównujcie jej do żadnego z krajów Unii Europejskiej, ale do Izraela. Tam szukajcie analogii.
I chyba nigdy to porównanie nie było tak aktualne, jak teraz, gdy Izrael wstrząsany jest manifestacjami, w których biorą udział dziesiątki tysięcy osób protestujących przeciwko reformom sądownictwa. – Obronimy demokrację, nie chcemy skończyć jak Polska – można usłyszeć od demonstrantów.
Czytaj więcej
Premier Izraela Benjamin Netanjahu powiedział członkom swej koalicji, że wstrzyma plan reformy są...
Podobieństwo zmian proponowanych przez Beniamina Netanjahu do tego, co po 2015 roku robi PiS, jest uderzające. Oba rządy uważają, że sądownictwo jest w rękach niewybieralnej kasty, która ma lewicowo-liberalne sympatie. Netanjahu zabrał się do przejęcie sądownictwa, jak tylko wrócił na fotel premiera po wyborach w listopadzie. Tak samo jak Kaczyński: gdy tylko odzyskał władzę, zaczął od skoku na Trybunał Konstytucyjny, później wziął się za Krajową Radę Sądowniczą, odpowiedzialność dyscyplinarną sędziów, ustrój sądów i Sąd Najwyższy.
Jestem przekonany, że Netanjahu starannie obserwował dynamikę protestów przeciwko skokowi na sądownictwo w Polsce i na Węgrzech. Z pewnością analizował protesty w 2017 roku, które zakończyły się wetem Andrzeja Dudy, ale potem wszyscy się rozeszli, a „dzieło” i tak zostało zrealizowane. I izraelski premier zapewne liczył, że u niego będzie tak samo.