Z danych Głównego Urzędu Statystycznego o rynku pracy w listopadzie płynie optymistyczny wniosek: nie jest tak źle, jak można by się spodziewać. Bo chociaż ofert pracy na portalach rekrutacyjnych sukcesywnie ubywa i słychać doniesienia o zwolnieniach grupowych, to jednak zatrudnienie ogółem w większych firmach wciąż rośnie. Całkiem dynamicznie (o 13,9 proc. rok do roku) rosną też wynagrodzenia.

Oczywiście te dane dotyczą większych firm, nie wszyscy pracownicy dostają takie podwyżki (jeśli w ogóle dostają), a wysoka średnia to efekt m.in. premii wypłacanych w górnictwie. Najbardziej niepokojący jest jednak fakt, że nawet imponujące, niemal 14-proc. podwyżki, są poniżej poziomu inflacji, która w listopadzie sięgnęła 17,5 proc.

Czytaj więcej

Polski przemysł się nie poddaje. Lepsze dane od oczekiwań

I taką sytuację, gdy płace nie nadążają za wzrostem cen, mamy już od czerwca tego roku. Co grosza, tak też będzie w przyszłym roku, a przynajmniej w jego pierwszej połowie. Ekonomiści prognozują, że wraz z pogarszaniem się kondycji przedsiębiorstw nie będą one w stanie odpowiadać na presję płacową już tak wysokimi podwyżkami, a dynamika płac za kilka miesięcy spowolni do wyniku jednocyfrowego. W efekcie rok 2023 będzie okresem mocnego realnego spadku wynagrodzeń, co znaczy, że spadać będzie siła nabywcza naszych dochodów, a inflacja będzie jeszcze bardziej dotkliwa dla naszych portfeli.

Inaczej mówiąc, wszystko wskazuje na to, że dekoniunktura w polskiej gospodarce akurat na rynku pracy objawia się dostosowaniami w postaci ograniczenie podwyżek płac. Wynagrodzenia, które tracą realnie na wartości, to niezbyt miła perspektywa. Ale na pewno lepsza niż utrata pracy, gdyby owe dostosowania miały przybrać postać masowych zwolnień.