To niebezpieczna decyzja, a nawet poważny błąd.
Od 70 lat prezydenci USA konsekwentnie uważali, że status świętego miasta będzie zwieńczeniem procesu pokojowego, a nie ładunkiem, który wysadzi negocjacje między Izraelczykami i Palestyńczykami. Trump uznał jednak, że najważniejsza jest polityka wewnętrzna: odzyskanie sympatii twardego elektoratu na amerykańskiej prowincji, podreperowanie katastrofalnych sondaży. Los Bliskiego Wschodu schodzi w tej kalkulacji na dalszy plan.
I rzeczywiście, inicjatywę prezydenta, poza samym Izraelem, pozytywnie przyjęły tylko konserwatywne środowiska ewangelickie i żydowskie w Ameryce. Z wielkim zaniepokojeniem, a nawet wściekłością, została ona natomiast powitana nie tylko przez Palestyńczyków, ale też przez dotychczasowych sojuszników USA w tym regionie: Arabię Saudyjską, Turcję i Jordanię. Sprawa Jerozolimy dołączyła także do długiej listy punktów, które – od klimatu przez wolny handel po umowę o powstrzymaniu planu atomowego Iranu – dzielą Amerykę i Europę.
Pomijając Izrael, Amerykanie już wcześniej na Bliskim Wschodzie działali z pobudek wewnętrznych. George W. Bush interweniował w Iraku z zemsty za zamachy 11 września, Barack Obama odwrócił się od wojny w Syrii i Libii w odpowiedzi na pacyfistyczne nastroje w Ameryce. Za każdym razem skutki były katastrofalne, a rachunek w znacznym stopniu płaciła położona w sąsiedztwie Bliskiego Wschodu Europa. To w końcu na nasz kontynent, a nie za ocean, trafiła w 2015 r. fala uchodźców, destabilizując scenę polityczną wielu unijnych krajów. Tym razem jednak za krótkowzroczność Trumpa może zapłacić także Ameryka. Budowana przez prezydenta koalicja państw, które miałyby powstrzymać Iran, może się teraz rozpaść. Nowe paliwo mogą natomiast zyskać ugrupowania terrorystyczne.
Polska, po części ze względów historycznych, jest bliskim sojusznikiem Izraela. Ale w sprawie Jerozolimy nie powinna iść za amerykańskim przykładem. Nie jest to w niczyim interesie.