Poniedziałek 10 stycznia to w Kazachstanie, zgodnie z decyzją prezydenta Tokajewa, dzień żałoby narodowej. W zamieszkach, przynajmniej według komunikatów oficjalnych, zginęły 164 osoby, ale zagrożenie było dużo większe. W piątkowym wystąpieniu telewizyjnym Tokajew mówił, że kraj został zaatakowany przez 20 tys. przeszkolonych za granicą bojowników. Gdzie? Tego nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że prezydent, wzorem większości dyktatorów, winą za rozruchy obarcza zagranicę i tzw. niezależne media.
To oczywista zapowiedź izolacjonizmu i sygnał wprowadzenia ścisłej cenzury. Równolegle aresztowania objęły tysiące ludzi, a w kręgach politycznych, po zdymisjonowaniu Nazarbajewa ze stanowiska szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego, dokonuje się pierwszych czystek związanych z nim ludzi. Tak kończy się zapewne ważny etap w historii Kazachstanu, jakim była próba budowania w Azji Środkowej relatywnie niezależnego państwa równoważącego wpływy Wschodu i Zachodu. Aktywnego również jako bufor między putinowską Rosją i radykalizującym się islamskim południem.
Czytaj więcej
Tygodniowe demonstracje zakończyły się falą represji. Nikt dokładnie nie wie ile osób zginęło w ulicznych starciach.
W pierwszej kolejności wypada spytać, czy to w ogóle było możliwe. W rzeczywistości późnych lat 90. bez wątpienia tak. Rozpad ZSRR i kryzys w Rosji sprzyjał wzmacnianiu się zasobnego w bogactwa naturalne Kazachstanu. Nowym państwem zarządzał bezwzględny, acz kompetentny i charyzmatyczny przywódca, a świat potrzebował w tym regionie stabilności. Nazarbajew ułożył się z Rosjanami, ale miał własne ambicje. Ściągnął inwestycje amerykańskie i chińskie, przeniósł stolicę z postsowieckich Ałmatów do nowoczesnej Astany i prócz kultu własnej osoby budował w kontrze do Rosji azjatycki mit etnicznego Kazachstanu. W 2017 r. podjął nawet decyzję o zastąpieniu w zapisie języka kazachskiego cyrylicy alfabetem łacińskim.
Nie mogło się to podobać na Kremlu. Ustąpienie w 2019 r. ze stanowiska prezydenta i przekazanie go Kasymowi-Żomartowi Tokajewowi było oczywistą zapowiedzią kłopotów. Niektórzy interpretowali to zdarzenie jako początek kursu na demokratyzację kraju, ale z dzisiejszej perspektywy trudno to oceniać inaczej niż jako klęskę w procesie sukcesji politycznej po Nazarbajewie. Możliwe, że o szczegółach tego, co wydarzyło się w Kazachstanie, dowiemy się później, ale absolutnie racjonalna wydaje się teza, że proces sukcesji świadomie zaburzyli Rosjanie. Tym bardziej że Kreml od dawna coraz bardziej otwarcie kwestionował granice Kazachstanu (Żyrinowski) i wzmacniał penetrację polityczną jego najbogatszej, zamieszkanej w większości przez Rosjan północy.