Przeglądając te fotografie, można sobie zadać pytanie, kiedy się to działo. W tym roku czy przed dwoma laty? A może przed sześcioma? Ta wojna toczy się przecież już od wiosny 2011 r. Gdzie to było? W Ghucie? W Homs? Kobane? Palmyrze? Aleppo? Chan Szajchun? Ilu ludzi na Zachodzie pamięta jeszcze te nazwy...

Na liście miejsc, których nazwy staną się hasztagami przy pełnych emocji internetowych wpisach o ofiarach wojny, najprawdopodobniej pojawi się zaraz Idlib. Możni Bliskiego Wschodu – a dziś są nimi Rosja, Iran i Turcja – omawiają jeszcze, w jaki sposób rozwiązać problem tego ostatniego bastionu rebeliantów na terenie Syrii. Ale dużo wskazuje na to, że będzie się to wiązało z wielką tragedią cywilów. Coś się z dziesiątkami tysięcy ludzi musi stać: zginą, zostaną ranni, trafią na tortury albo uciekną, choć nie bardzo wiadomo dokąd, bo, jako się rzekło, to ostatni bastion.

Ci cywile są tam albo przez przypadek, albo dlatego, że towarzyszą jako członkowie rodzin rebeliantom. Tak, ci rebelianci to zazwyczaj nienawidzący Zachodu dżihadyści, a nawet terroryści. Ale ich dzieci to dzieci. Zdjęcia malutkich ofiar rosyjskich bombardowań czy ostrzałów syryjskiej armii rządowej mogą lada moment zalać media społecznościowe.

Oburzenie będzie chwilowe. Bo parafrazując oświeceniowego filozofa: wolę, by cały Bliski Wschód uległ zniszczeniu, niż żeby mnie, Europejczyka, zabolał palec. Wyobraźnię może jeszcze ożywić wizja konsekwencji ostatniego starcia wielkiej wojny syryjskiej: niekończący się marsz imigrantów szlakiem bałkańskim na północ naszego kontynentu. Niestety, nasi europejscy liderzy nie mają żadnego wpływu na to, co się stanie w syryjskiej prowincji Idlib. Ale z efektami tamtejszych wydarzeń się zmierzą. Z chwilowymi i długofalowymi.