[link=http://blog.rp.pl/haszczynski/2009/12/19/mniejsze-zlo-i-mniejszosc-w-niemczech/]Skomentuj na blogu[/link]
Ale najważniejszą rolę odegrają politycy. I wszystko wskazuje na to, że polskie władze są gotowe walczyć o to, by Polacy w Niemczech mieli podobne prawa i przywileje jak Niemcy w Polsce.
Należy temu przyklasnąć. To nie tylko dowód troski o Polaków za granicą, ale także potwierdzenie tego, że Polska czuje się równym partnerem Niemiec. Że nie jest już tak, iż nie chcemy drażnić RFN, bo a to nie uzna granicy na Odrze i Nysie, a to będzie wspierała separatystów z Opolszczyzny, a to nie poprze naszych starań do NATO czy do UE. Takich lęków już dawno nie ma. Ale bez pamiętania o nich nie sposób zrozumieć, dlaczego temat polskiej mniejszości w Niemczech tak długo był chowany pod dywan.
Przez wiele lat nikt z głównego nurtu polityków nie ośmielił się przyznać, że Warszawa zgodziła się na niekorzystny dla Polaków w Niemczech zapis w traktacie polsko-niemieckim z 1991 roku. Polscy Niemcy to w nim „mniejszość niemiecka”, a niemieccy Polacy to „osoby w Republice Federalnej Niemiec”. Te „osoby” miały być mniejszym złem niż niepodpisanie traktatu. Skutek jest taki, że Warszawa wydaje grube miliony na naukę niemieckiego języka i kultury w Polsce, czyli wielokrotnie więcej niż władze niemieckie różnych szczebli na naukę języka i kultury polskiej. Do tego dochodzi wymyślony dla mniejszości niemieckiej przywilej polityczny: nieobowiązywanie 5-procentowego progu wyborczego.
Teraz, co też pozytywne, Polonia niemiecka, kiedyś rozdrobniona i skłócona – przynajmniej w sprawie swojego statusu – sprawia wrażenie spójnej i jednomyślnej. I świadomej, że może stanowić dużą, polityczną siłę. Miejmy nadzieję, że władze Niemiec ją docenią, a nie potraktują jak zagrożenie czy kłopot.