Od tego momentu upłynęło kilkanaście lat. W międzyczasie Olechowski zdążył przegrać wybory prezydenckie. Zdążył współtworzyć wielką partię i odejść z niej z wyrazem wzgardy na twarzy. Zdążył kilkakrotnie obrazić się na swoje polityczne otoczenie, kilkakrotnie doprowadzić je do pasji swym brakiem zaangażowania w codzienną polityczną pracę i kilkakrotnie okazać obrzydzenie polską polityką, która ewidentnie nie dorastała do oczekiwań pana Andrzeja.
[wyimek][b] [link=http://blog.rp.pl/skwiecinski/2009/12/21/olechowski-czyli-dozywotni-czarny-kon/]skomentuj na blogu[/link][/b][/wyimek]
Zdążył też przejść — czy przynajmniej zademonstrować, że przeszedł — bardzo poważną ewolucję ideową, która polityka, demonstrującego niegdyś swój nie tylko gospodarczy liberalizm, ale i katolicyzm zaprowadziła na pozycje potencjalnego kandydata światopoglądowej lewicy.
Nie zmieniło się jedno. Pan Andrzej najwyraźniej nadal wierzy, że jest czarnym koniem, a co więcej — że ten status został mu dany dożywotnio. Olechowski i zwolennicy jego kandydatury upatrują szansy w narastającym rozczarowaniu Polaków do Donalda Tuska, co w połączeniu z trwałym brakiem popularności prezydenta Lecha Kaczyńskiego i strukturalnymi już chyba problemami partyjnej lewicy stwarzać miałoby szanse dla kandydata „nie-Tuska, nie-Kaczyńskiego i nie-eseldowca”.
Na rzecz Olechowskiego działać miałby też „efekt nowości”. Wydaje się jednak, że wiara w aż tak wielką naiwność i krótką pamięć Polaków, która pozwoliłaby im uznać za „nowego” człowieka obecnego w polskiej polityce od prawie dwudziestu lat, jest przesadzona. Na bliźniaczym założeniu skonstruowany był przecież projekt polityczny Pawła Piskorskiego i „odnowionego” Stronnictwa Demokratycznego. Nie chwycił on w sposób wręcz widowiskowy, co pozwala sądzić, że reakcja na kandydaturę Olechowskiego również nie będzie imponująca.