[link=http://blog.rp.pl/wildstein/2010/01/17/w-swojej-sprawie/]Skomentuj na blogu[/link]
W minionym tygodniu któryś raz z rzędu "Gazeta Wyborcza" zajęła się zarzutami jakie NIK wystosował wobec TVP. W grudniu ubiegłego roku organ Michnika ogłosił, że dotyczą one 150 mln złotych, które jakoby nieprawnie wydała telewizja w latach 2007-2009. Ponieważ odwołany zostałem ze stanowiska prezesa TVP w lutym 2007 roku, sprawa poniekąd dotyczy i mnie. Skwapliwie wykorzystała to "Wyborcza" otwierając moim wizerunkiem poczet skorumpowanych. Również moje nazwisko wymienione zostało wśród defraudantów na miejscu pierwszym. Wprawdzie każdy kto przeczytał tekst musiał zorientować się, że zarzuty mnie nie dotyczą, ale kto czyta dokładnie artykuły? Zdjęcie i tytuł wystarczą.
Za inne kłamstwa pod moim adresem już sporo ponad rok temu temu pozwałem autorkę owego tekstu Agnieszkę Kublik i naczelnego "Wyborczej". Właściwie pozwałem za powtarzanie kłamstw, gdyż za pierwszym razem wystosowałem do gazety list, wskazujący fałsze. Chodziło o nieprawdziwe dane na temat odpraw dla "moich" ludzi i zmian kontraktów jakich miałem dokonać, (nie dokonałem), gdy zorientowałem się, że mogę zostać wyrzucony przed końcem kontraktu — właściwie dowiedziałem się o tym nieomal w momencie powołania. Sprostowanie zostało opublikowane, ale współautorka owego artykułu, przy innej okazji, powtórzyła swoje kłamstwa. Dopiero to spowodowało, że zwróciłem się do sądu.
Nb. Kublik w swoim miejscu zamieszkania nie odbierała pozwów ponad rok i trzeba było zastosować specjalny tryb, aby proces stał się możliwy. Proces nadal się nie rozpoczął ponieważ zachorował drugi z pozwanych. To a propos praworządnych z "Wyborczej". Skądinąd bardzo zabawne są tłumaczenia prawników Kublik i Michnika. Otóż nic nie piszą oni o faktach, wyjaśniają natomiast, że celem ich klientów nie było "poniżenie mnie". Jeszcze raz wyjaśniam fundamentalną różnicę między moim pozwem, a procesami wytaczanymi przez Michnika. Mnie chodzi o podanie kłamliwych faktów, nie o interpretację. Niech sobie "Wyborcza" pisze jakim to drań.
Sądzę, że tekst specjalistki od brudnej roboty "Wyborczej" tym razem (w grudniu) pisany był z prawnikiem. Raport zachodzi na moją kadencję? Zachodzi. A przecież "Wyborcza" nie rozstrzyga kto odpowiedzialność ponosi. Chodzi o skojarzenia, które u czytelników wywołać należy. Do artykułu trudno się przyczepić, a sprawę rozstrzyga tytuł i fotografia. Funkcjonuje to zwłaszcza w odpowiednim otoczeniu. W dniu, w którym artykuł się ukazał, Monika Olejnik pytała w "Radiu Zet" Jarosława Gowina: Co pan sądzi o kompromitacji jaką dla Wildsteina i Urbańskiego jest raport NIK. Oczywiście, Olejnik potrafi przeczytać artykuł i zorientować się, że o żadnej kompromitacji w moim przypadku nie ma mowy. Tyle, że nie o prawdę, ale o załatwienie w tandemie z Kublik niewygodnych osób chodzi.