Austriaccy biskupi mieli pewnie przed oczyma Jana Pawła II przed najświętszym miejscem Żydów w czasie jego wizyty w Ziemi Świętej w 2000 roku i chcieli udowodnić swój najgłębszy szacunek dla judaizmu. Ojciec Święty modlił się wówczas pod Ścianą z dużym krzyżem na piersiach papieskiej sutanny. Wtedy także służby specjalne Izraela zatrzymały fanatyka, który chciał nie dopuścić papieża do Ściany Płaczu.

Stopień rygoryzmu ortodoksyjnych rabinów w dostępie chrześcijan do Ściany Płaczu bywał różny. W 1988 roku po raz pierwszy dotarłem w to miejsce i nie tylko bez przeszkód poruszałem się pod Ścianą Płaczu, ale za małą opłatą zostałem wprowadzony przez jednego z ortodoksów do synagogi przylegającej do Ściany, gdzie spędziłem długie chwile, obserwując Żydów zatopionych w lekturze świętych pism.

Problem jednak nie dotyczy zwykłych turystów, ale biskupów, mnichów i zakonnic, dla których krzyż jest elementem duchownego stroju i oznaką ich tożsamości. To oni narażeni są na protesty ortodoksów, którzy sprawują nadzór nad najświętszym ze świętych miejsc Żydów.

Takie incydenty jak ten z austriackimi biskupami przypominają nam, że znak krzyża jest wciąż odrzucany przez prawowiernych Żydów. Nie zmieniają tego wysiłki z obu stron, aby doprowadzić do pojednania. Tym bardziej że ortodoksi wobec dialogu z chrześcijanami zazwyczaj zachowują dystans. Chrześcijański szacunek dla starotestamentowej tradycji traktują raczej z niechęcią niż z uznaniem. I powinniśmy sobie z tego w końcu zdać sprawę.

Inną kwestią jest, co władze izraelskie mogą zrobić, aby takich incydentów było jak najmniej. Nie należy jednak oczekiwać jakichś łatwych rozwiązań. Współżycie Państwa Izrael z ortodoksami jest skomplikowane i pełne chwiejnych kompromisów. A ochrona prawa chrześcijan do otwartego noszenia symbolu krzyża pod Ścianą Płaczu nie jest w tych relacjach priorytetem.