Dowody miłości okazywane Tuskowi przez Jose Manuela Barroso i Hansa-Gerta Pötteringa miały oczywiście drugie dno. Na każdym kroku podkreślano kontrast między Jarosławem Kaczyńskim – drażniącym eurofobem, który ciągle przeszkadzał, hamował i podkopywał ideę wielkiego projektu europejskiego – a Donaldem Tuskiem, politykiem prounijnym, gładkim, niejątrzącym, a w dodatku biegle posługującym się brukselską nowomową. Z takim premierem Polski można już prowadzić rozmowy w przyjacielskiej, serdecznej atmosferze wzajemnego zrozumienia.
Nie zapominajmy jednak, że to, co zobaczyliśmy na ekranach telewizorów, to nie jest prawdziwa Unia. Na potrzeby mediów szefowie rządów ustawiają się karnie w trzech rządkach, ściskają, poklepują i “rozmawiają tym samym językiem”. Na co dzień jednak ostro walczą o swoje interesy i nie tłumaczą się partnerom, że czegoś nie ratyfikowali albo coś ratyfikowali. Kanclerz Angela Merkel wykłóca się o finansowanie systemu Galileo, bo chciałaby, żeby zarobiły na nim niemieckie firmy. Francuzi nie dopuszczają Włochów do swojego sektora energetycznego, wywołując wściekłość Rzymu. A Hiszpanie wykrwawiają się, broniąc swoich rybaków.
Uśmiechy i komplementy? Proszę bardzo. Na konferencjach prasowych polski premier może być potulny jak baranek i bardziej europejski od Schumana i Monneta razem wziętych. W zaciszach gabinetów powinien jednak być Jose Marią Aznarem i Margaret Thatcher w jednej osobie.