W ten sposób politycy sami spośród siebie wybiorą włodarzy TVP i Polskiego Radia, co w oczywisty sposób jest gwarancją niezależności tych mediów, bo politycy polscy polityką się brzydzą i robić jej nie potrafią nawet w parlamencie, więc jakżeby dali radę w radiu i telewizji.
Posłom LiD zabrakło jednak partyjnej wyobraźni i niepotrzebnie zaproponowali podział posad dla koalicji i opozycji po równo. Tymczasem werdykt narodu był przecież jasny, wyrażony w wyborach i powinien obowiązywać także w mediach. Oto klucz: PO bierze 41,5 proc. stacji regionalnych i anten ogólnopolskich, LiD – 13,1 proc., a PSL – 8,9 proc. Żeby słuchacz i widz nie miał wątpliwości, którą stację odbiera, należałoby wprowadzić czytelny system oznaczeń podobny do tego ostrzegającego dzieci przed przemocą. W telewizji to proste: zamiast znaczków kanałów puściłoby się logo partii, która uniezależniła dany kanał.
W radiu trudniej, trzeba by wprowadzić właściwe formy grzecznościowe oddające specyfikę wewnątrzpartyjną. Gdyby prezenter zwracał się do kolegi na antenie per „co w pogodzie, towarzyszu”, wszyscy wiedzieliby, że jest to radio uniezależnione przez LiD. „Czas na sport, panie redaktorze”, mówiliby pracownicy radia uniezależnionego przez jaśniepańską Platformę. A jak człek usłyszałby w głośniku „Czołem, chłopy o poranku”, byłoby jasne, że PSL też dało radę coś sobie medialnie uniezależnić.
Tylko PiS nie dostałoby nic. Z przyczyn merytorycznych, oczywiście. Tam przecież dziennikarze musieliby mówić do siebie „dzień dobry, ty zamepubie” (skrót od „zawłaszczyciela mediów publicznych”), a na to nie zgodziłaby się Krajowa Rada Języka Polskiego i profesor Bralczyk. PiS nie mogłoby więc sobie uniezależnić niczego, poza ewentualnie Bielsat TV, nadającą dla Białorusi. Tę można by dać Jarosławowi Kaczyńskiemu, żeby sobie na falach eteru pogadał z Łukaszenką jak dyktator z dyktatorem.
Skomentuj na blogu autora