Po raz pierwszy czarny polityk nie tylko liczy się w walce o nominację prezydencką, ale wygrał jeden z najtrudniejszych testów, jakim są prawybory w Iowa – stanie niemal w stu procentach białym. Świadczy to nie tylko o zmianach społecznych, jakie zaszły w Ameryce, ale i wielkim głodzie zmiany politycznej. Po siedmiu latach administracji George'a Busha ludzie nie mogą się już doczekać, by otworzyć nową kartę historii. O zmianie mówią wszyscy, ale Barack Obama jest jej najbardziej wiarygodnym zwiastunem.
Owszem, Hillary Clinton byłaby pierwszą w historii kobietą w Białym Domu. Widziałem przed dwoma dniami jej spotkanie z wyborcami: jest w życiowej formie. Ale czy głodni zmiany wyborcy będą chcieli powrotu do lat 90. i trzeciej kadencji Billa Clintona?
John Edwards ma w sobie pasję, ale jego agresywna krucjata przeciw wielkim koncernom i lobbystom ma raczej małe szanse powodzenia – większość Amerykanów boi się radykalizmu.
Tymczasem Obama prowadzi kampanię pozytywną. Mówi: przestańmy się wreszcie kłócić i zróbmy coś wspólnie z problemami, jakie przed nami stoją. Fakt, brakuje mu doświadczenia i wyrazistego stanowiska w wielu kwestiach. Ale zwycięstwo w Iowa to dla wszystkich wątpiących wyborców dowód, że niemożliwe jest możliwe.
O ile demokratów boli głowa od nadmiaru wyboru, o tyle republikanie rozpaczliwie szukają kandydata, który mógłby ich zjednoczyć. Mike Huckabee wygrał Iowa głosami religijnej prawicy, ale dla głównego nurtu partii może się wydawać zbyt prawicowy. Mitt Romney jakoś nie rozpala namiętności, a poza tym jest mormonem i byłym gubernatorem ultraliberalnego stanu. Rudy Giuliani pod wieloma względami sam jest liberałem, a poza tym podjął ryzykowną decyzję o odpuszczeniu początkowych prawyborów w mniejszych stanach. Zdaniem wielu do gry wrócić może za to sędziwy senator John McCain, który wydaje się jedynym kandydatem zdolnym pogodzić zwaśnione frakcje.