Jak pamiętamy, w proteście przeciw słowom Dorna podniosły się głosy świętego oburzenia ze strony polityków opozycji i sporej części publicystów. A potem ci sami politycy i publicyści przez niemal dwa lata pielęgnowali i wspierali każdy, nawet najdrobniejszy, ruch sprzeciwu wobec próbującego (czasami nieudolnie) budować silne państwo gabinetu PiS.
Ubocznym skutkiem bezwzględnego kontestowania rządu PiS okazało się kontestowanie instytucji państwa polskiego. Część elit w istocie sekundowała wówczas narodzinom pełzającego buntu społecznego, mającego wiele cech ruchu antypaństwowego, który teraz objawia się nam w całej okazałości.
Przedstawiciele kolejnych – ważnych dla funkcjonowania państwa – grup zawodowych coraz bardziej otwarcie deklarowali i nadal deklarują, że bez spełnienia ich żądań nie będą wykonywali swych podstawowych obowiązków. Po pielęgniarkach i lekarzach, którzy już w ubiegłym roku zaczęli paraliżować szpitale, teraz celnicy zablokowali wschodnią granicę Polski, a unieruchomieni przez nich kierowcy tirów zagrozili blokadą Warszawy. Z kolei nauczyciele zapowiadają sparaliżowanie szkół w czasie matur. Wyższych płac domagają się też sędziowie i prokuratorzy, nie zdradzając na razie form protestu. A w tle mamy strajkowe groźby kolejarzy.
Większość tych żądań, nawet jeśli uznać je za słuszne, jest nie do spełnienia – ze względu na ograniczone możliwości polskich podatników. Dlatego w centrum uwagi staje pytanie: Czy politykom PO, która zdobyła władzę m.in. pod hasłem walki z „państwem PiS", wystarczy determinacji, aby teraz - nie zaspokajając wszystkich żądań, bo jest to przecież niemożliwe - przywrócić wśród zbuntowanych obywateli właściwy szacunek dla idei silnego państwa polskiego. Nawet gdyby wymagało to od premiera Tuska przypomnienia pomysłu „brania w kamasze", sformułowanego przez wicepremiera Dorna.
Skomentuj na blog.rp.pl/gabryel