Nikt jednak nie przewidział, że wszystkimi kierował będzie Michał Boni.

Podczas formowania rządu typowano go na ministra pracy. Nominację powstrzymała wieść o podpisaniu w 1985 r. deklaracji współpracy z SB. Tusk ogłosił więc, że niedoszły minister będzie mu służył radą w inny sposób. Dziś Boni jest szefem zespołu doradców premiera, ale de facto stał się oficerem do specjalnych poruczeń, który żadnej pracy się nie boi.

To Boni zajmuje się strajkującymi celnikami (co robi minister finansów?). To Boni pracuje nad reformą służby zdrowia (a gdzie minister zdrowia?) i to Boni obiecuje nowy projekt zwiększenia zatrudnienia osób powyżej 50. roku życia (czyżby minister pracy zaginął?). Nic dziwnego, że minister Schetyna obwołał wczoraj Boniego "świętym człowiekiem".

Wszechobecność Boniego i wycofanie się Tuska na z góry upatrzone pozycje pokazuje, że premier z Trójmiasta, aby utrzymać się na szczytach sondaży, chce powtórzyć manewr Aleksandra Kwaśniewskiego, prezydenta "wszystkich Polaków". Tusk próbuje więc przekonać wyborców, że nie jest stroną sporu, tylko arbitrem. Że działa o poziom wyżej od wszystkich małych, ubabranych polityką ludzików. Z wyżyn swego urzędu będzie napominał, łajał, ubolewał nad sporami o to, kto do kogo dzwonił, troszczył się o styl debaty publicznej i jeździł po świecie. Owszem, czasem spotka się z pielęgniarkami lub celnikami, by mądrze głową pokiwać i po brodzie się pogładzić, ale zaraz potem wróci na wysokości, zostawiając sprawy w rękach swoich ludzi – to znaczy Boniego.

Ministrom rządu (może oprócz Schetyny) przeznacza się w takim układzie rolę zderzaków, które będą niszczone podczas kolejnych kolizji czołowych z protestującymi lekarzami, górnikami czy kolejarzami. Jak się zużyją, zostaną zastąpieni nowymi. I tak nieformalny układ prawie-prezydent Tusk i prawie-premier Boni dotrwa do wyborów prezydenckich, które zamienią ich w prawdziwego prezydenta i szefa jego kancelarii. Co w tym czasie będzie się działo z Polską? Głupie pytanie. To co zwykle.