Nie był to jednak koniec szykan wymierzonych w białoruskiego opozycjonistę. Sprawą Żukowca zajął się polski wymiar sprawiedliwości, który miał zbadać wysunięte przeciw niemu zarzuty białoruskich oskarżycieli. Po dwóch latach białostocka prokuratura wystosowała przeciw Żukowcowi akt oskarżenia. Sprawę pokazała TV Puls.
Akt oskarżenia został oparty na dokumentach z Białorusi, które przełożyła para tłumaczy przysięgłych – tłumaczka pracuje w białostockiej prokuraturze. Przekład roi się od przekłamań, których nie sposób uznać za błędy. Wszystkie zafałszowania działają na niekorzyść Żukowca. Nawet niepodpisane dokumenty w wersji tłumaczy uzyskują jego podpisy, a jedna z firm Żukowca uzyskuje nazwę sugerującą zajmowanie się przez niego seksbiznesem.
Tłumacze nie chcieli niczego dziennikarzom wyjaśniać, nie zrobiła tego również prokuratura białostocka, a jej rozbawiony rzecznik oświadczył, że sprawy wątpliwe rozstrzygnie przecież sąd. Sąd będzie miał jeszcze więcej do rozstrzygnięcia, gdyż jednym z dowodów, na których oparła się prokuratura, był protokół z przesłuchania Żukowca w Mińsku, choć biznesmen przebywał wówczas w Polsce.
Sprawą zainteresował się już minister Ćwiąkalski, można więc mieć nadzieję, że białoruskiemu opozycjoniście nie stanie się krzywda. Trudno się jednak dziwić rozgoryczeniu i jego samego, i całego środowiska. Sprawa nie powinna się zakończyć na odesłaniu do kosza aktu oskarżenia. Jest ona w istocie aktem oskarżenia przeciwko białostockiej prokuraturze. Należy zbadać, jakim cudem przygotowała ona dokument, którego nie powstydziłby się Łukaszenko. I rozliczyć tych, którzy za to odpowiadają.