Znajdziemy na kuli ziemskiej co najmniej dwa miejsca, które mogłyby stać się zarzewiem poważnego konfliktu zbrojnego między mocarstwami. Jednym z nich jest Tajwan, drugim Gruzja i jej zbuntowane prowincje – Osetia Południowa i Abchazja. W obu przypadkach na małym skrawku globu ścierają się interesy starej, uznanej potęgi – Stanów Zjednoczonych, oraz dwóch państw, które aspirują albo do roli światowego hegemona (Chiny), albo choćby równorzędnego partnera Ameryki (Rosja).
O ile w sporze o Tajwan związki biznesowe między wyspą a macierzą powoli łagodzą napięcia polityczne, o tyle na Kaukazie mamy do czynienia z prawdziwym węzłem gordyjskim. Splątane są tutaj strategiczne interesy aż czterech dużych krajów: Rosji, USA, Turcji i Iranu. Dorzućmy do tego odwieczną rywalizację o dostęp do źródeł surowców, konflikty etniczne (Czeczeni, Abchazi, Osetyjczycy, Kurdowie, Ingusze, Kabardyjczycy żyją na obszarze niewiele większym niż powierzchnia Polski) i wreszcie miliony muzułmanów gotowych poświęcić życie w walce z niewiernymi.
Tego właśnie argumentu używają najczęściej niemieccy i francuscy dyplomaci, sprzeciwiając się członkostwu Gruzji w NATO. Obawiają się, że cały sojusz mógłby zostać wessany w czarną dziurę Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej, narażając się na konflikt z Rosją, już nie tylko dyplomatyczny, lecz także militarny.
Operacja gruzińskiej armii bez wątpienia utwierdzi ich w tym przekonaniu, może obrócić w pył pronatowskie ambicje prezydenta Saakaszwilego i jeszcze bardziej nadwerężyć jego wizerunek na arenie międzynarodowej. Polsce, najbliższemu sojusznikowi Tbilisi w Europie, powinno zależeć na tym, by na Kaukazie panował spokój. Tylko wtedy bowiem nasze starania o przyłączenie Gruzji do NATO, tak by stała się częścią świata Zachodu (na co na pewno zasłużyła), będą miały sens.