Rzeczywistym problemem Platformy i przyczyną dławiącej ją niemożności nie jest bowiem opozycja, ale koalicjant. Koalicjant na oko, wydawałoby się, słabszy, bo przecież ma w parlamencie kilkakrotnie mniej przedstawicieli, w istocie jednak silniejszy. Silniejszy nie tylko pozycją "języczka u wagi", choć oczywiście i ona ma swoje znaczenie.
Ale istotą przewagi PSL jest co innego. Mówiąc najkrócej: Tusk musi, a Pawlak nie musi. Tusk marzy o prezydenturze, a Pawlak zadowala się realnymi wpływami, które ma i stale powiększa. Tusk chce się podobać wszystkim, a Pawlak tylko tym, z którymi łączy go wspólnota politycznego języka i sposobu myślenia. Tusk jest zakładnikiem swojego piaru; w ramach budowania wizerunku, który jest jego najcenniejszym politycznym atutem, obiecał, że w jego rządzie, w przeciwieństwie do tego, który współtworzył Kaczyński z Lepperem i Giertychem, nie będzie żadnych kłótni. Pawlak publicznie niczego podobnego nie obiecywał. Obiecał, ale w węższych, partyjnych gremiach, że PSL, mówiąc słowami poety, "swoje ucapi", i tej obietnicy ku satysfakcji działaczy oraz wyborców stronnictwa dotrzymuje.
Jeśli do tego dodać, że Tusk jest uzależniony od kreujących jego wizerunek mediów, które wprawdzie w większości wciąż są mu życzliwe aż do oślizłości, ale zawsze mogą zmienić sympatię, a Pawlak może sobie z dziennikarzy kpić w żywe oczy i mówić do nich "sio", bo podatność jego elektoratu na media jest znikoma – to jest rzeczą oczywistą, że w tym rządzie z każdego sporu PSL po prostu musi wychodzić zwycięsko.