Ten specyficzny "kult jednostki" to w dużej mierze dalszy ciąg sporu o książkę Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka. Tak jak i przed wakacjami, nikt nie dyskutuje z faktami zawartymi w książce. Zamiast tego Wałęsę zalewa się lukrem i za pomocą znaczków z jego wizerunkiem przenosi się go ze sfery polityki do popkultury. Wszystko to w imię solidarności z byłym liderem "Solidarności".

Co ciekawe, sam Lech Wałęsa – co i rusz przedstawiający się jako ofiara "opluwania i zaszczuwania" – sobie samemu przyznał prawo do wysuwania insynuacji wobec adwersarzy. Bez trudu przyszło Wałęsie sugerowanie, że metropolita warszawski Kazimierz Nycz współpracował z SB.

Ta agresywna wypowiedź wobec jednego z najważniejszych polskich biskupów wywołała w wielu mediach zakłopotanie. Zauważyli to pewnie doradcy Wałęsy, i – jak się wydaje – szybko wyjaśnili mu, że atak na abp. Nycza był błędem. Dlatego były prezydent próbuje teraz swoją insynuację zamienić w zwykłe nieporozumienie.

Jego wyjaśnienia nie brzmią jednak specjalnie wiarygodnie. Już wcześniej Wałęsa bez skrupułów mówił o swoich adwersarzach jako o narzędziach SB. Jednego z autorów monografii IPN na swój temat atakował, wypominając mu "dziadka z UB". Medialny i polityczny parasol nad Lechem Wałęsą nie skłania go do wypowiadania umiarkowanych sądów. Wręcz odwrotnie.

W polskim życiu publicznym przy dyskusji na temat Lecha Wałęsy obowiązują niestety dwie miary. Z jednej strony wciąż podejrzewa się niektórych, że chcą uchybić jego dobremu imieniu. Z drugiej – stosuje się taryfę ulgową wobec byłego prezydenta, wybaczając mu wszystko.