Raz już Michnik wygrał proces z Zybertowiczem. Wtedy poczuł się dotknięty sformułowaniem, że, jako argumentu w swoich obecnych sporach, używa swojej więziennej przeszłości.
Czy więc człowiek, który za największe zło w Polsce uznaje lustrację, a więc proces ujawniania agentów, nie jest ich obrońcą? Czy na przykład przeciwnika karania przestępców nie można nazwać ich zaciekłym obrońcą? A przecież człowiek taki może twierdzić, że w żadnym wypadku nie chce ich bronić i radykalnie ich potępia, a tylko kwestionuje ludzką zdolność sądzenia, albo uważa, że karanie jest dodawaniem zła do zła, które zostało już popełnione, albo uznaje, że tylko Bóg może wymierzać karę albo... A jednak chyba nikt nie zdziwiłby się, że osobę taką nazywalibyśmy zaciekłym obrońcą przestępców.
W Polsce jedyną karą dla byłych agentów jest ich ujawnienie. Czy ktoś, kto zrobił wszystko, aby ich nie ujawniać, nie jest ich obrońcą? Obrona jego nie polegała tylko na potępianiu każdej formy lustracji. Było nią poparcie, jakiego, jeśli nie osobiście Michnik to kierowana przez niego gazeta, udzielali każdemu ujawnionemu agentowi. A więc nazwijmy rzecz po imieniu. Chcąc nie chcąc jest Michnik zaciekłym obrońcą agentów.
Poprzednim razem sąd skazał Zybertowicza uznając, że jego interpretacja jest niewłaściwa. List przeciw temu wyrokowi na łamach „Rzeczpospolitej” podpisało ponad 5 tys. osób, które niezależnie od tego czy zgadzały się z interpretacją Zybertowicza, uznawały za skandal roztrząsanie przez sąd trafności publicystycznych opinii. W tym wypadku mamy do czynienia z identyczną strategią Michnika, który przy pomocy wymiaru sprawiedliwości postanowił zamknąć usta swoim krytykom. Czy sąd znowu da się sprowadzić do tej roli?
[b][link=http://blog.rp.pl/wildstein/2009/01/16/proces-za-nazywanie-rzeczy/]skomentuj na blogu[/link][/b]