Wyznaczył ambitne cele: wspólna waluta w 2012 roku, wielkie wydatki na autostrady i stadiony w związku ze zbliżającymi się mistrzostwami Europy w piłce nożnej czy wreszcie utrzymanie za wszelką cenę wrażliwego dla inwestorów poziomu deficytu budżetowego. Ale konia z rzędem temu, kto przy tak wahliwej kondycji globalnej gospodarki zrealizuje wszystkie te plany naraz.
Miało być tak pięknie – kryzys finansowy miał nas ominąć. Stało się inaczej. Dlatego teraz nade wszystko potrzebny jest realizm, a nie nadmierny optymizm, w którym przoduje minister finansów. Jednak na razie wynik rozgrywki Jacek Rostowski kontra kryzys to 0:1. Czy stracimy kolejnego gola?
Stanie się tak, jeśli na chybcika w środku roku trzeba będzie ciąć inwestycje z państwowej kasy (tak jak już teraz ogranicza się wydatki ministerstw, nie tylko resortu obrony narodowej) czy zwiększać emisję obligacji, które, trafiając do banków, zmniejszą ich chęć oferowania kredytów dla firm.
Warto już teraz myśleć o nowelizacji budżetu na 2009 rok. Prawie wszyscy ekonomiści twierdzą, że bez tego się nie obędzie, bo dochody podatkowe spadną w tym roku, lekko licząc, o 15 – 20 miliardów złotych (zbyt duży może się bowiem okazać spadek konsumpcji, wzrost stopy oszczędzania, a dodatkowo negatywnie oddziaływać będą obciążenia z tytułu rat kredytów hipotecznych – mówi się, że będzie to 3 – 5 mld zł w skali gospodarki).
Poproszona przez prezydenta o interwencję Najwyższa Izba Kontroli niewiele tu pomoże. Znajdzie pewnie jakieś nieprawidłowości w wydatkach ministerstw, co może być łatwe. Ale kar za zbyt duży optymizm nie wyznaczy.