Opowiadając amerykańskim ekspertom, że w Unii Europejskiej obowiązuje ta sama zasada liberum, która Polsce przed wiekami przyniosła "bigosowanie" i upadek państwa, wyjaśnił im, jak widzimy przyszłość Europy i naszą w niej rolę. Zgodnie z wyborczymi obietnicami "odpolitycznił" też swoją kancelarię, zatrudniając w niej czynnego szefa jednej ze struktur regionalnych rządzącej partii oraz "skończył z Bizancjum", zwiększając znacząco budżet i przyjmując do pracy liczne nowe osoby. Nawiasem mówiąc, umknęło uwadze ogółu, że oszczędzając 50 milionów złotych na dotacjach dla partii politycznych, PO jednocześnie zwiększyła o 35 milionów budżety kancelarii Premiera i Prezydenta; można więc odetchnąć z ulgą, że niezbędne oszczędności na opozycji nie odbiją się na działalności rządzących.

Kolejnym sukcesem prezydenta było zajęcie się ustawą wymierzoną w tych emerytów, którzy mają czelność traktować emerytury nie jako łaskę, ale jako należną im wypłatę własnych, uczciwie zapracowanych oszczędności, i nadal pracują, zajmując miejsce młodszym. Pan prezydent rozegrał sprawę z piarowską zręcznością godną swojego politycznego promotora. Najpierw ogłosił, że jest całym sercem za emerytami – dzięki czemu "zapunktował" i okazał polityczną samodzielność. Potem wyjaśnił, że choć jest przeciwny ustawie, nie może jej zawetować w całości, bo to by było ze szkodą dla finansów państwa, zamiast tego zaproponuje nowelizację – dzięki czemu pokazał się jako odpowiedzialny mąż stanu. A potem zupełnie po cichu okazało się, że nic w tej sprawie robić nie zamierza, a jego szumnie zapowiedziana nowelizacja ma charakter kosmetyczny – dzięki czemu dowiódł, że profesor Balcerowicz jest w ocenie Polaków nadmiernym optymistą.