Ileż to w zachodniej prasie przelano atramentu, atakując przeciwników wspólnej waluty, którym wytykano skrajność poglądów i brak podstawowej wiedzy ekonomicznej. Ileż felietonów poświęcono "oszołomom", którzy przestrzegali przed powodzią nielegalnej imigracji. Ile razy odsądzano od czci i wiary wszystkich tych, którzy twierdzili, iż europejska solidarność to tylko sztafaż, a w UE i tak rządzą Niemcy z Francuzami.
Unia jawiła się jako panienka nieskalana najmniejszą wadą. A kto miał co do tego jakieś wątpliwości, zasługiwał co najmniej na publiczne potępienie, jeśli nie na kaftan bezpieczeństwa.
Okazuje się jednak, że to eurorealiści często mieli rację, a euroentuzjaści błądzili. Kiedy ci pierwsi wskazywali na rzeczywiste problemy i zagrożenia, ci drudzy natychmiast grzebali je pod grubą warstwą mdłych frazesów, po czym jechali na następny szczyt i odbierali kolejne diety.
Jak wiele jednak zmieniło się w ostatnim czasie. Można już kwestionować sens przyjmowania przez Polskę wspólnej waluty i nie narażać się na łatkę "pisiora". Można mówić o wadach traktatu lizbońskiego, o ułudzie prowadzenia wspólnej polityki zagranicznej, o nieudolności Catherine Ashton. Ba, można wręcz głośno zastanawiać się nad tym, kto pierwszy wyjdzie ze strefy euro, kiedy wróci do obiegu niemiecka marka i za ile lat Unia się rozpadnie.
Polska prezydencja zaczyna się w momencie, gdy Europa drży o swoją przyszłość. W Grecji panuje nieformalny stan nadzwyczajny. Portugalczycy i Irlandczycy zaciskają pasa, ale już im brakuje dziurek. Hiszpanie mają ponad 20-procentowe bezrobocie i gospodarkę, która stoi w miejscu. A jednocześnie w tej zbolałej Europie widać zaczątki czegoś, co można by nazwać "debatą publiczną". Ludzie dostrzegli, iż kult europeizmu nie może być lekarstwem na wszystkie choroby Starego Kontynentu.