Zamachowcy mieli podłożyć bombę w ulubionej restauracji dyplomaty, zapewne zabijając przy okazji więcej przypadkowych osób. Historia sama w sobie sensacyjna, ale jeszcze ciekawszy wydaje się jej kontekst.
Już pojawiają się komentarze, że żadnego spisku nie było, a Waszyngton zmyślił historię, aby docisnąć Iran w sprawie programu atomowego. Ten trop jednak pozostawmy komentatorom obsesyjnie antyamerykańskim. Lepiej zastanowić się, dlaczego Iran zdecydował się obudzić uśpionych agentów.
Szyicki Iran i sunnicka Arabia Saudyjska znalazły się na kursie kolizyjnym w związku z sytuacją w Syrii. Iran popiera reżim Baszara Asada, który składa się głównie z przedstawicieli mniejszości alawickiej, czyli sekty wywodzącej się z szyizmu. Asad tłumi rewolucję w swoim kraju i od kilku tygodni strzela głównie do sunnitów, którzy stanowią 70 proc. mieszkańców jego kraju. Arabia Saudyjska długo siedziała cicho, bo upadek reżimu i wojna domowa w Syrii, która mogłaby się rozlać na cały region, nie jest także w jej interesie. W końcu jednak wzięła sunnitów w obronę i zaczęła wspierać próby obalenia Asada.
Dla Iranu upadek reżimu byłby strategiczną katastrofą. Irańczycy to Persowie, którzy dzięki sojuszowi z arabską Syrią mieli możliwość mieszania w całym regionie. Mogli m.in. wysyłać broń dla szyickiego Hezbollahu w Libanie i szachować Izrael. Bez wsparcia Syrii ajatollahom trudniej zdobyć dla Iranu pozycję regionalnego mocarstwa i najsilniejszego kraju w świecie islamu.
Elementami tej strategii jest przejęcie kontroli nad Irakiem (po obaleniu sunnickiego reżimu Saddama Husajna do władzy doszli tam szyici), zdobycie broni atomowej, wymazanie Izraela z mapy świata i wreszcie zapewnienie dominacji szyitom, którzy stanowią 10 procent wszystkich muzułmanów, nad sunnitami.