Gdy coraz większe rzesze protestujących pojawiały się w nowojorskim parku Zuccotti ze swoimi namiotami i kocami, publicyści zaczęli pisać o lewicowym odpowiedniku pospolitego ruszenia, które mogłoby tchnąć nową energię w prezydenturę Obamy. „Herbaciarze" rozbudzili swego czasu republikanów i przyczynili się do ich zwycięstwa w ostatnich wyborach. Liberalne elity liczą, że podobną rolę odegrają „oburzeni".
Barack Obama coraz częściej mówi ich głosem. Podczas sobotniego wystąpienia wspominał o rosnących różnicach w dochodach oraz podkreślał, że amerykańscy milionerzy powinni być gotowi do podatkowych wyrzeczeń. Wcześniej zaś forsował ustawę ułatwiającą spłacanie kredytów studentom – wyraźny gest w stronę młodych ludzi koczujących na Wall Street.
Ale prezydent stąpa po cienkim lodzie. Douglas Schoen, specjalista od sondaży i były doradca Billa Clintona, przeprowadził szczegółowe badania wśród manifestantów i zauważył, że zdecydowana większość ma poglądy skrajnie lewicowe – zarówno w sferze gospodarki, jak i w sprawach społecznych. W 1970 roku, gdy demokraci przymilali się do równie radykalnego ruchu antywojennego, gładko przegrali wybory do Kongresu.
W USA bowiem Świętym Graalem dla każdego polityka są wyborcy niezależni – to oni decydują o triumfie lub klęsce. O ile republikanom udało się z grubsza włączyć Tea Party do konserwatywnego mainstreamu, o tyle Obama może na fali „klasowego oburzenia" odpłynąć daleko w lewo. Wtedy pożegna się z reelekcją już na pewno.